2.01.2018

08. Dziś się bałam

Miało być wcześniej, wyszło jak zawsze. Ale okreś przedświąteczny był naprawdę bardzo gorący, zaczęłam nową pracę, mam mnóstwo rzeczy do zrobienia w chałupie... Wiecie, jak to jest. 
W każdym razie; WITAJCIE W NOWYM ROKU! 
Zapisałam sobie konkretne postanowienia, znacie ten motyw; nowy rok, nowa ja. I hej, może się uda. Bo tak właściwie to zamierzam skończyć Znaczenie Braterstwa w tym roku. Historię Laxusa też. Oby starczyło mi cierpliwości i weny. Chociaż kawałki z Kamykiem pisze mi się najlepiej. Cały ten rozdział niemal spłynął, kapitanowa ma jakiś zbawienny wpływ. Właściwie jest to druga postać na Znaczeniu, którą lubię, bo wiadomo, pierwszy jest Edward. Nie przedłużając, indżoj! Kolejny rozdział powinien pojawić się około 15.01 +/- trzy dni.




 — Złoty Lew...
— Kapitanie? — Midway podsunął mi złotego pantofla, który służył mi za popielniczkę, i wpatrywał się we mnie czarnymi oczami bez wyrazu. Pojedyncze kępki ciemnych włosów były wiecznie nastroszone na poznaczonej bliznami czaszce, na początku odrobinę mnie to przerażało, lecz po kilku latach było niewarte wspomnienia.
— Mówiłam właśnie, że ten piekielny sukinsyn zerwał się Marynarce z łańcucha i zacznie polować — sprecyzowałam, poprawiając się w kapitańskim fotelu.
Przeprawialiśmy się przez cieśninę Południową, która nie było znowu taką cieśniną, po prostu jakiś kretyn tak ją nazwał dwieście lat temu, a przepłynięcie przez nią zajmowało góra dwa dni. Według mnie był to kanał morski, ale kto by tam mnie słuchał.
— A wobec tego jesteśmy na celowniku? — Rudy Azaello uśmiechnął się upiornie, czyszcząc nieodłączny sztylecik z plam rdzy na ostrzu. No, naprawdę, zero poszanowania broni czy jakiegokolwiek taktu...!
— Jesteśmy. Shiki nie będzie siedział cicho przez następnych dziesięć lat. Za długo go znam.
— Co wobec tego mamy czynić? Szukać? — Midway, palący przy oknach kajuty, mimo że błazen, rozumiał powagę sytuacji. Nie było tak, że się wystraszył – wiedział, że pirat pokroju Lwa mógł narobić nam szkód. A przynajmniej do czasu, aż go nie złapiemy i nie urąbiemy pustego łba.
— Czekać — zdecydowałam, po krótkim namyśle. — Sam się wychyli. Będziecie patrolować okolicę, nie oddalajcie się od Goa, może być, że was wezwę i przeprawimy się ponownie za Czerwoną Linię. Dopóki mam przy sobie dzieci, nie chcę krwi.
— A jeśli Shiki pójdzie na terytoria? — podsunął Azaello. Odchrząknęłam i wyciągnęłam nogi na piękne, wiśniowe biurko, zawalone mapami.
— Musiał słyszeć o interwencji Edwarda. A także o tym, że Newgate i ja pozostajemy w dobrej komitywie. Jeśli się odważy, pójdę na niego z całą flotą i upewnię się, że tym razem nie będzie mógł nawet pomyśleć o odrąbaniu sobie czegokolwiek. Białobrody zostanie moim sekundantem.
— Kapitanowa zawsze ma jakiś plan — zachichotał Midway spod bulaja. — Ale co będzie, jeśli Lew porwie się na to wszystko, o czym mówimy? Co, jeśli dowie się o szczeniętach?
— Wartyś, żeby cię batogiem taktu nauczyć — warknęłam, mając dość ich gdybania. — Jeśli się dowie o moich synach, ty pierwszy nadstawisz za nich karku. Spróbuj się wyłgać, to ściągnę na statek cały tabun kapłanów i niech was leją święconą wodą, przeklęte demony!
— Piracka fantazja, doprawdy…

Data powrotu na Goa wyklarowała się, gdy po odwiedzeniu pozostałych dominiów nie zastałam w nich żadnych kłopotów. Ot, kilku mieszkańców, których trzeba było przećwiczyć, kilka długów do zapłacenia, parę statków do zatopienia i piratów, nienauczonych szacunku. Na dłużej zatrzymałam się na Polaris, gdzie tamtego roku rezydowała stara Jangcy. Odbyłyśmy długą rozmowę, pogratulowała mi powiększonego przychówku i wcisnęła kolejny amulet w ręce.
Potem już nic nie powstrzymywało mnie przed powrotem do domu. Przez dzień czy dwa wahałam się, czyby nie wstąpić na chwilę na Archipelag Bańkowy, ale po przemyśleniu postanowiłam zrobić to następnym razem. Spieszyło mi się do mojego triumwiratu. Moja podróż i tak przeciągnęła się o kilka tygodni, nie potrzebowałam dodatkowych opóźnień.
Goa powitała mnie spokojnym, późnym popołudniem – z ulgą zeszłam na ląd, wydając uprzednio polecenia moim oficerom. Odesłałam Banshee na dno, by zażyła należnego odpoczynku, a sama, z wielkim workiem na plecach, ruszyłam w drogę do domu. Szłam lasem, omijając Szary Terminal niewielkim łukiem i śmiałam się po cichu, wyobrażając sobie miny chłopców na widok prezentów. Sabo i Ace mieli już po dziesięć lat, mój Boże! Byłam ciekawa, co porabiali przez ten czas, jak bardzo wzrosły ich umiejętności, jak urośli, czy trzeba było przyciąć im włosy… No i Luffy! Wiecznie roześmiane dziecko, nawet przez sen mówiące o jedzeniu. W stanie wiecznej wojny z Ace’em, szukający poparcia u Sabo, dzielnie wyprostowany podczas najbardziej przerażających momentów w moich opowieściach… Wspaniały chłopiec.
Dotarłam do domku na drzewie przed zachodem słońca i tak, jak się spodziewałam, nikogo w nim nie było. Schowałam worek w beczce po soli, której używałam jako stołu i zdecydowałam poszukać szczeniąt. Zostawiłam płaszcz kapitański, kapelusz i Habanero, nie widząc potrzeby targać się z tym wszystkim do Szarego Terminalu, w którym spodziewałam się znaleźć dzieci. Odpaliłam papierosa i zeskoczyłam na ziemię. Jęknęłam głucho, lądując – lata już nie te, by biegać i skakać jak młoda gazela.
Wielkie wysypisko nie zmieniło się ani na jotę od mojego przybycia na wyspę – może jedynie tak, że się powiększyło. Uznałam, że czas jednak porozmawiać z burmistrzem na ten temat. Jeszcze trochę, a wzięliby się za karczowanie lasu! Nie potrzebowałam gości na swojej ziemi, za którą uważałam wszystkie zielone tereny Goa; wolałam być pozostawiona w spokoju. Co prawda do Terminalu mieliśmy dobre czterdzieści minut marszu, ale lepiej zapobiegać.
— Ace! Sabo! Luffy! — zawołałam, przedzierając się przez gruzowisko. Wszelkie szumowiny jakby wyparowały – nie spotkałam ni żywego ducha, w całym Terminalu panowała cisza. Nie podobało mi się to ani trochę, na Boga Ojca, tutaj zawsze coś się działo, nawet jeśli było podszyte strachem. Powinnam być napadnięta co najmniej trzy razy!
— Pochlali się czy ki diabeł… Ace! Sabo!
Wyszłam zza węgła, mało nie mdlejąc z wszechobecnego smrodu i zobaczyłam pędzącego Ace’a, z metalową rurką w ręku, za nim biegł nieodłączny Sabo – zbliżali się do zbioru skleconych byle jak chat…
— Stać w tej chwili! — ryknęłam. Zdezorientowani zatrzymali się i obejrzeli na mnie, po czym prawie się rozpłakali.
— Kamyk! Luffy! Tam! Szybko! — wywrzaskiwali jeden przez drugiego. Ściągnęłam brwi, podchodząc do nich zamaszystym krokiem i już miałam nimi potrząsnąć, gdy z naprzeciwległego niechlujnego budyneczku z blachą miast dachu, otworzyły się drzwi i stanął w nich jakiś obdartus ze złamaną ręką.
— Są tutaj! To oni! — wrzasnął, zwracając się do wnętrza budynku.
Niczego nie pojmowałam, ni w ząb.
— Gdzie jest Luffy? — zapytałam chłopców, podpierając się rękami na biodrach. Żaden z moich synów nie zdążył odpowiedzieć, bo uprzedził ich ten obdarty blondyn.
— Tego szczyla szukasz? — Splunął i otworzył szerzej drzwi. W środku, związany liną i podwieszony pod sufitem był Luffy z którego twarzy ściekała krew. Dziecko nie miało nawet siły, by płakać czy krzyczeć – po prostu dyndało na linie, ledwie żywe.
— Ace, Sabo, wynosić się — powiedziałam łagodnie, wyrywając jednemu z nich metalową rurkę. Widziałam kątem oka, jak czmychnęli, a przed sobą miałam…
— Jesteśmy z załogi Blue Jama, zdziro! Zabieraj się stąd, to może nie pójdziemy za tobą! — warknął i legł na ziemię z przetrąconym karkiem. Wpadłam do środka i zobaczyłam wielkiego chłopa, który stał nad Luffy’ym.
Podeszłam i jednym szarpnięciem, uważając, by nie zrobić dziecku krzywdy, zdjęłam go i wyniosłam na zewnątrz. Zaraz za mną wyleźli pozostali dwaj, z początku nie rejestrując obrazu martwego kolegi.
 Krew bryznęła na uklepaną ziemię – jednego przebiłam rurką na wysokości mostka, drugi stracił kręgosłup. Odwróciłam się, otępiała, do przerażonego mężczyzny, który ciągle miał na sobie pokrwawione rękawice z długimi na dwa centymetry metalowymi kolcami.
Och, tak, Luffy był przecież z gumy, zjadł Diabelski Owoc, nie mogli mu za wiele zrobić zwykłym laniem… Dlatego skatowali go tymi rękawicami. Dlatego moje maleństwo, wiecznie uśmiechnięte, wisiało na linie, pokrwawione, niemal nieżywe. Musiałam wszystko załatwić jak najszybciej i zabrać go do Wysokiego Miasta. Natychmiast.
— Jesteście piratami? — zwróciłam się do ostatniego, który był odpowiedzialny za stan mojego syna. — Więc wracaj do swojego kapitana i powiedz mu, że skrzywdziłeś dziecko Emeral D. Ralagan. Słyszysz, co powiedziałam? Prawie zabiłeś dziecko Imperatora. Bądźcie pewni zapłaty.                           
— N-nie! To oni! Ace i Sabo! To przez nich! Ja tylko chciałem wiedzieć…! A ten dzieciak mówił, że ich zna! — zaoponował basem, który przy ostatnich słowa zmienił się w falset. Czułam, jak Luffy w moich ramionach rzęzi. Zawróciłam i odeszłam prosto do szpitala.
Złość i nienawiść nigdy nie były mi obce, przeciwnie, śmiało mogłam powiedzieć, że zostały stworzone specjalnie dla mnie. Ale od kiedy zostałam matką, zauważyłam, że kierowałam się nimi o wiele rzadziej. Co więcej, po upływie jakiegoś czasu (ciężko powiedzieć, jakim konkretnie), nie oddziaływały one na mnie w zupełności. Owszem, zdarzyło mi się być złą na któregoś z chłopców, ale Bogiem a prawdą, szybko mi przechodziło i nie potrafiłam zdobyć się na żadne konsekwencje względem nich. Wydawało mi się, że złość nie może mieć początku w miłości i dopiero tamto wydarzenie uzmysłowiło mi, że wściekłość tego rodzaju jest niesamowicie potężna. W ciągu kilku następnych dni doszłam do wniosku, że istotnie, znałam już podobne uczucie, bowiem śmierć Rogera wyzwoliła je we mnie. Ale przez te trzy lata pogrzebałam pamięć o tym.
Teraz jacyś podrzędni piraci na powrót rozpalili we mnie tę abominację.
Patrzyłam na dziecko, które powierzył mi Garp, całe w bandażach, pod kroplówką, nierówno oddychające, i wydawało mi się, że śniłam. Spotkałam wielu sukinsynów i kanalii – byłam w każdym miejscu na ziemi – ale nigdy nie doświadczyłam podobnego uczucia. Wszystko we mnie wołało „krwi!”
— Czy będzie żył? — zapytałam lekarza nadzorującego leczenie mojego syna.
— Będzie. Jego organy wewnętrzne nie zostały naruszone, zgaduję, że to sprawa Diabelskiego Owocu. Miał wiele szczęścia. Normalny chłopiec by tego nie wytrzymał.
— On jest normalny — syknęłam ostro i wyciągnęłam z kieszeni kilka nieoszlifowanych rubinów. — Pilnujcie, by mu niczego nie brakowało.
— Opieka społeczna…
— Tu nie opieka jest potrzeba, ale marynarka! — warknęłam. — Dziecko porwali piraci, tfu, do diabła! Skatowali siedmiolatka, żeby ich zaraza! — Zbliżyłam się do mężczyzny na odległość nie mniejszą niż jeden krok. — Co im zrobi ta wasza cholerna opieka? Zaskarży ich do sądu?
— Zawiadomimy Marynarkę, to nasz obowiązek. Pani, naturalnie, nie mogła dać oporu bandzie pirackiej…
— Wy nikogo nie będziecie zawiadamiać. Wylecz mi dziecko i ni pary z gęby, bo jakem Ralagan, rozniosę ten twój szpitalik w drobny mak, a pacjentów i personel pognam do diabła — zastrzegłam, zniecierpliwiona przedłużającą się rozmową i mnożącymi się problemami. — Sama odbiorę sprawiedliwość, w twoim interesie leży tylko, by moje dziecko wyszło stąd żywe. Wrócę do niego przed północą. — Już prawie zabierałam się do odwrotu, ale przez głowę przeszła mi myśl, w nagłym przypływie zdrowego rozsądku, żeby upewnić się o utrzymaniu wszystkiego w tajemnicy. Nie potrzebowałam wścibskich, a na Goa żyło mi się całkiem wygodnie.
— Zrozumieliśmy się, doktorze? Absolutnie nikogo nie wolno informować, to moja sprawa. Potrafię nagradzać dyskrecję.
Lekarz był z gatunku trzeźwo myślących – zorientował się, z kim ma do czynienia i zdawał się wyraźnie drżeć. Dwa razy próbował odpowiedzieć i dopiero za trzecim udało mu się wydobyć z siebie głos.
— Nat-naturalnie, pani Ralagan. Pański syn jest bezpieczny.
Zamruczałam pod nosem i wypadłam ze szpitala.

W domku na drzewie czekali zdenerwowani Ace i Sabo. Dopadli mnie, gdy tylko pokazałam się na polanie i prawie połamali sobie nogi schodząc z góry.
— Kamyk?! I co? Gdzie Luffy? Trzeba im dać nauczkę!
— Sabo, mów konkretnie, dziecko, co się stało. — Gestem nakazałam im powrót do domu.
— To nasza wina. Okradliśmy ich, więc poszli po tego dryblasa, Porchemy’ego, i złapali Luffy’ego i zabrali a my poszliśmy za nimi a potem szybko wróciliśmy i przenieśliśmy pieniądze w inne miejsce a potem znów wróciliśmy do Terminala i ty już tam byłaś i… — Sabo oddychał prędko i zaczynał mu się łamać głos. Stanęli na środku pomieszczenia wypełnionego zabawkami, które pełniło rolę sypialni, salonu i biblioteki. Obaj patrzyli uważnie, jak ubierałam płaszcz, nasadzałam mocno kapelusz na głowę i brałam Habanero w rękę. Ace stał z opuszczoną głową, Sabo nie wiedział, gdzie podziać oczy.
— Zostawiłam go pod waszą opieką — zaczęłam spokojnie, pilnując się, by nie wybuchnąć. — Zapewnialiście mnie, że jesteście wystarczająco dorośli, by żeglować po Wielkiej Linii, lecz nie na tyle, by upilnować młodszego brata. I co to znaczy „okradliśmy”, Sabo? — stanęłam przed nimi, oddychając głęboko, spokojnie.
Ace nadal nie podnosił głowy. Blondynek zdjął cylinder i miął w dłoniach rondo, przestępując z nogi na nogę. Rzucał Ace’owi ukradkowe spojrzenia, a mój bratanek wreszcie wziął głęboki wdech i spojrzał na mnie.
— Zbieraliśmy na nasz własny statek, by wyruszyć w podróż. Dlatego tak często biegaliśmy po Terminalu. Piratów Blue Jama okradłem ja. Sam. Ale nie wiedziałem, kim są. Gdybym wiedział, nawet bym do niech nie podszedł. A potem, zamiast ratować Luffy’ego, powiedziałem Sabo, żebyśmy przenieśli pieniądze, bo oni mogliby je znaleźć. My zdążyliśmy się schować, kiedy przyszli, ale Luffy jest głupi i polazł prosto na nich. I kiedy go o mnie zapytali, zaczął się drzeć, żebym go uratował… — Sabo usiadł na ziemi i ukrył twarz w dłoniach. Ace przełknął głośno, spojrzał na niego, po czym kontynuował: — Ale nie wyszedłem. Nic nie zrobiłem, bałem się. Było ich czterech, a ten Porchemy miał wielki miecz, prawie, jak Habanero. To jest taki typ, że zabija i kobiety, i dzieci. Nie moglibyśmy go z Sabo pokonać, ale potem, gdy zabrali Luffy’ego, Sabo pobiegł za nimi, żeby ich śledzić. I Luffy nic nie powiedział, gdzie schowaliśmy pieniądze. W ogóle nic nie mówił, a oni go ciągle bili. Więc…  Więc zdecydowałem, że musimy wrócić i go odbić.
Patrzyliśmy na siebie w skupieniu; on świadom swojej winy, ja świadoma ogromu cierpienia jakie zamierzałam sprowadzić na piracką załogę, ale dumna. Z Luffy’ego.
— Porozmawiamy, gdy wrócę — powiedziałam wreszcie, na co Ace opuścił wzrok i pokiwał głową. — Do tego czasu zabraniam wam opuszczać dom.

W niewielkim porcie paliła się co druga latarnia, a że łącznie było ich osiem, to światła było tyle, co kot napłakał. Statków też było niewiele, a największy z nich, podniszczona koga z postrzępionymi żaglami, chwiała się na falach niby pijak – jakoś zupełnie bez gracji. W oknach na rufie paliły się światła a na maszcie powiewała flaga piracka. Dodałam dwa do dwóch i wyszło mi, że statek musiał należeć do pirackiej bandy Blue Jama, ale zachodziłam w głowę, dlaczego jeszcze nie odpłynęli. Od mojej rozmowy z Porchemy’ym minęło kilka godzin – wystarczająco dużo czasu, by wyjść z portu i płynąć przed siebie. Byli tak głupi, by nie wierzyć, że przyjdę? Przezornie nie opuścili trapu, a po pokładzie snuło się kilku ludzi. Stanęłam na pomoście.

— Słuchaj, Porchemy, dla mnie sprawa wygląda tak; okpiłeś mnie, zgarnąłeś forsę, a żeby mnie zmylić, przylazłeś i opowiedziałeś mi bajkę o jakiejś Ralagan.
W kajucie kapitańskiej zebrała się niemal cała załoga piratów Blue Jama i radzili nad wieściami przyniesionymi przez pierwszego oficera.  Sam kapitan odnosił się sceptycznie i z każdą godziną trafił cierpliwość. Porchemy’ego ratowało tylko to, że trójka załogantów, która była z nim, została brutalnie zamordowana. Blue Jam chciał wiedzieć, kto był zabójcą, a w historię o Imperatorowej nie wierzył. Co robiłaby potężna Ralagan na Goa, na dodatek wystąpiła w obronie jakiegoś złodziejskiego nasienia… Blue Jam nigdy nie był za Czerwoną Linią, po której, według legend, pływała Emeral D. Ralagan, ale nie musiał, by dotarły do niego plotki. Została żywcem porwana do piekła! Koniec tematu. I w to akurat wierzył, bo takie demony pokroju Kamyka czy tego całego Króla miały swoje miejsce w piekle! Zresztą, jak się tak dłużej zastanowić, to istnienie Ralagan już od dawna było poddawane pod wątpliwość; Blue Jam osobiście słyszał na Południowym Błękicie, jak piraci rozprawiali o tym kilka lat temu, po egzekucji Złotego Rogera. Ponoć Kamyk była tylko wymysłem jego chorej wyobraźni. I dlaczego by nie? Tak naprawdę gadali o niej tylko piraci zza Czerwonej Linii, a wiadomo, że tacy mają najbardziej zamieszane we łbach. Może stary Roger faktycznie ją wymyślił, żeby uwiarygodnić swoją historię o podbiciu Wielkiej Linii i Nowego Świata?
Im więcej kapitan nad tym myślał, tym bardziej przychylał się do decyzji, by zastrzelić Porchemy’ego i odzyskać pieniądze od małych złodziejaszków: Sabo i Ace’a. O, tak, to kolejny problem; jego załogę okradła dwójka smarkaczy! Blue Jam miał ochotę powystrzelać ich wszystkich, banda cholernych nierobów, partaczy!
Powiódł wzrokiem po znajomych moczymordach i postanowił wymienić co najmniej połowę załogi podczas kolejnego rejsu na Południe. Co prawda na Goa zaczynało mu się podobać; od kiedy zawinęli do małego portu objęli we władzę cały Szary Terminal i połasili się nawet na kilka gorszych dzielnic Wysokiego Miasta, nie wspominając o trzech wioskach, z których regularnie nadchodziły dostawy żywności i podatków. Wobec takiego stanu rzeczy nie zamierzał się nigdzie wybierać i nawet bajka o Imperatorze nie była w stanie zmusić go do zmiany zdania. 
Blue Jam długo szukał takiego ustronia jak Goa – nie zamierzał wiecznie żyć jako wyjęty spod prawa pirat; z pozycji kapitana zamierzał jedynie zbudować sobie wpływy i oddział odpowiednich ludzi tak, by do końca życia mieć władzę i dostatek.
Spojrzał na siną twarz pierwszego oficera, potężnego Porchemy’ego trzęsącego się ze strachu i poczuł obrzydzenie. Dotąd Porchemy był bezwzględnym osiłkiem traktującym słowa kapitana jako prawo – wszystko było wykonywane co do joty – ale po tym, jak dwójka tych szczeniaków okradła i w jakiś sposób pozbyła się trójki podkomendnych, Porchemy wyglądał na złamanego. Blue Jam nie potrzebował kogoś takiego w swojej załodze, zdecydowanie wolał pierwszego oficera w poprzednim wydaniu. Szkoda. Może trochę potrwać, nim znajdzie się ktoś warty zajęcia tego miejsca, ale Porchemy do niczego się już nie nada.

Wrzaski na pokładzie wybudziły kapitana z zamyślenia – ktoś obcy musiał pojawić się na statku, bo niepodobna, by jego ludzie tak wrzeszczeli bez powodu!
Blue Jam podniósł się z miejsca, lecz nim zdążył wydać rozkaz, Porchemy skulił się na podłodze, a drzwi za jego plecami uchyliły się z przerażającym zgrzytem. Stała w nich kobieta w ciemnym płaszczu kapitańskim, a złote guziki połyskiwały w świetle świec. Bruno, sternik, wyciągnął rewolwer z kabury – za jego przykładem poszli pozostali, i przez chwilę Blue Jam miał wrażenie, że wystrzelą bez jego rozkazu, pozbywając się nieproszonego gościa, lecz nic takiego się nie stało. W zamian poczuł lodowaty podmuch powietrza i nogi się pod nim ugięły. Kilku ludzi stojących najbliżej wejścia padło na deski, Porchemy ze skowytem umknął pod ścianę, pozostali zachwiali się niebezpiecznie, wypuścili broń i jeden po drugim osuwali się na ziemię. W kajucie zrobiło się duszno, choć wraz z wejściem kobiety wpadło świeże powietrze. Świece pogasły – było przeraźliwie ciemno i gdyby nie księżyc, kapitan nie widziałby zupełnie nic.
— Ty jesteś Blue Jam? — zapytała nienaturalnie cichym, zachrypniętym głosem. Kapitan sięgnął za pazuchę i zacisnął palce na kolbie rewolwera. Kobieta zaśmiała się drwiąco. — Nie polecam. Ale wypadałoby się najpierw przedstawić, zanim zaczniemy. — Teatralnym gestem zdjęła kapelusz, lecz nie ukłoniła się ani nie dygnęła, zwyczajnie stała z długą kataną w jednej ręce, a kapeluszem w drugiej. — Jestem Emeral D. Ralagan, kapitanowa zwana Kamykiem, Imperator. I wydaje mi się, że trafiłam na dobry statek? Widzę tę zakałę… — wskazała głową pierwszego oficera, niemal nieprzytomnego ze strachu.
Blue Jam poczuł, że ma sucho w ustach, więc gdy przemówił, jego głos był tak zachrypnięty, jak jej.
— Możesz go sobie zabrać. Nie potrzebuję takich śmieci.
— Och — odparła jedynie i uderzyła kojiri katany o pokład. Rozległ się głuchy, nienaturalny dźwięk, a statek ze zgrzytem uniósł się na falach i… Blue Jam był gotów przysiąc, że jego okręt został porwany przez fale i wyciągany z portu. Wszystko się zakołysało – do góry i na dół, do góry… I jeszcze raz.
— Czego chcesz?!
Kobieta westchnęła, jakby zawiedziona i postąpiła kilka kroków w stronę kapitana. Blue Jam wyciągnął przed siebie rewolwer z mocnym postanowieniem, że jeszcze jeden krok i naciśnie spust. Nie raz zabijał kobiety, teraz nie będzie wyjątku.
Nie zdążył mrugnąć, a Ralagan już byłą przy nim, wytrącała broń z ręki i łamała dłoń w nadgarstku. Kapitan zawył głośno, padając na kolana i po kilku chwilach udało mu się wycedzić kilka przekleństw. Kamyk włożyła kapelusz.
— I tyle? Nic oryginalnego — zaśmiała się lekceważąco i zajęła jego miejsce. — Twoja banda skatowała mojego syna. Przyszłam odebrać zapłatę. Mówiąc szczerze, spodziewałam się, że pognasz jak najdalej od Goa… — Odpaliła papierosa i zaciągnęła się z przyjemnością. Blue Jam uciskał nadgarstek, sycząc z bólu, i wiedział, że nie mógł liczyć na nikogo ze swojej załogi. — Ale to nic, ja was wyprowadzę z tej wyspy. Jeśli ktokolwiek was znajdzie na oceanie, to tylko wrony, kapitanie Blue Jam.


Do domu na drzewie wróciłam dwie godziny później, spokojna o wieczny rejs załogi Blue Jama. Mój płaszcz lepił się od krwi, ja sama miałam wisielczy humor i już wyobrażałam sobie alarm w gazetach za kilka dni, o ile ktoś zainteresuje się statkiem-widmo i wejdzie na pokład.
Było mi zresztą wszystko jedno, chciałam tylko przebrać się po całym dniu biegania i iść do szpitala. W domu czekał na mnie duet, krążący nerwowo po okręgu, ale nie ważyli się złamać mojego zakazu. W ciszy zaczekali aż się przebrałam, zaprałam płaszcz i usiadłam z nimi, by dać reprymendę.
Sabo miał napuchniętą twarz, Ace wciąż tarł oczy i unikał mojego wzroku. Zapowiadała się jedna najcięższych rozmów w mojej matczynej karierze. Zrezygnowałam z papierosów, wnioskując, że zbyt by mnie rozpraszały. Zamiast tego nalałam sobie mocnego wina i opróżniłam kieliszek jednym haustem.
— Zawiodłam się na was — zaczęłam poważnie, wodząc spojrzeniem od jednego, do drugiego. — Upieraliście się, że jesteście wystarczająco dorośli, by żeglować za Czerwoną Linią, ale najwyraźniej nie na tyle, by upilnować młodszego brata.
— Kamyk, my nie… My wcale nie chcieliśmy… — Sabo pociągnął nosem kilka razy i naciągnął cylinder na oczy. Ace konsekwentnie milczał.
— Gdybyście mnie poprosili, dałabym wam każdy statek na świecie. Zamiast tego kradliście i wciągnęliście w to siedmiolatka, którego zostawiłam pod waszą opieką — ciągnęłam spokojnie. Ich smutek łamał mi serce, chciałam czym prędzej zakończyć tą rozmowę, ale coś podpowiadało mi, że muszę przeprowadzić to jak należy. Że jeśli nie wyciągnę konsekwencji, to niczego ich to nie nauczy na przyszłość.
„Ale oni już wiedzą, oni już zrozumieli, że źle zrobili!”
„Nie, muszą pojąć dokładnie, co chcę przekazać. A by to osiągnąć, muszę ich ukarać.”
— Dziś bałam się tak, jak jeszcze nigdy w życiu. Bałam się, że Luffy nie przeżyje. Bałam się, że go stracę. Przez waszą nieodpowiedzialność i chciwość małe dziecko zostało pobite niemal na śmierć. Gdyby nie Diabelski Owoc, nie miałby szans na przeżycie — wyłożyłam dobitnie, zimnym głosem. — Za wszystko trzeba brać w życiu odpowiedzialność. Luffy, mimo swoich siedmiu lat, przyjął ciężar waszych czynów. Co zamierzacie z tym zrobić?
— Kamyk… — jęknął cicho Sabo i rozpłakał się. Serce mi się rozdzierało na kawałki, ale zacisnęłam zęby.
— Nic nie możemy zrobić — odezwał się Ace, tym razem nie znajdując w sobie odwagi, by na mnie spojrzeć. — Zabierz pieniądze, które zdobyliśmy, już nigdy więcej niczego nie ukradniemy, chyba że jak już zostaniemy piratami. Od dziś będziemy opiekowali się Luffy’ym tak, jak należy, żeby już nigdy cię nie zawieść.
— I nauczymy go wszystkiego, żeby umiał się bronić, jeśli coś się stanie — dodał Sabo. — I nie będziemy więcej prosić, żebyś zabrała nas ze sobą. Musimy… Naprawdę musimy dorosnąć.
— Tak, kochanie, musicie. — Ręce mnie świerzbiły, więc żeby nie zrujnować powagi sytuacji, wyciągnęłam papierośnicę i spokojnie nabiłam lufkę. — Na czas moich kolejnych podróży będziecie mieszkali w Wysokim Mieście pod okiem guwernantki…
Ace z sykiem wciągnął powietrze, ale nie ważył się protestować. Sabo posłusznie kiwnął głową, choć po minie widziałam, że znalazłby kilka obiekcji.

Postanowiłam skierować rozmowę na jakiś lżejszy temat – miałam dość dawania im reprymendy, doskonale wiedząc, jak winni się czuli. 

—Wypadałoby też wreszcie podjąć jakąś naukę, bo zdaje się, że to zaniedbałam.
— Mamy iść do szkoły?
— Jeszcze nie podjęłam decyzji w tej sprawie, ale to, że trzeba coś zrobić z waszą edukacją, jest pewne. Naturalnie, nie będziemy zaniedbywać treningów. Teraz idę do Luffy’ego, i może wrócę z nim jutro. Idźcie spać. — Zgasiłam papierosa i wstałam, mój duet ze zwieszonymi głowami skierował się do wiszących pod oknami hamaków. Westchnęłam ciężko, nie chcąc, by kładli się w takich humorach. — Ace, Sabo… — Odwrócili się w moją stronę i czekali. — Jesteście najlepszym prezentem, jaki dostałam od życia, nie mogę was stracić.
— Kamyk… Przepraszam! Przepraszamprzepraszamprzepraszam!  Kazałaś mi na nich uważać a ja… Ja wolałem… — Rozpłakał się na dobre Sabo. Och, chrzanić udawanie konsekwentnej matki! Porwałam dziecko w ramiona i przycisnęłam mocno do siebie. Ace podszedł z boku, pochlipując cicho. Objęłam i jego, przez moment nic nie mówiąc.
— Nigdy więcej go nie zostawię — powiedział wreszcie, przegrywając walkę z płaczem.
Ja także winna byłam to powiedzieć. Ale trzymana przez słowo dane Jonesowi musiałam czynić rokroczne wyprawy za Czerwoną Linię. Zacisnęłam szczęki, nie wiedząc, jaki rodzaj ognia palił tym razem moje serce. Jedyne, czego w tamtej chwili chciałam, to żeby moje dzieci były bezpieczne – cała trójka.
— Posłuchajcie… — Odsunęłam ich od siebie na wyciągnięcie ręki, czując, jak łzy ściekają mi po twarzy. — Ktokolwiek spróbuje zrobić wam krzywdę, bardzo tego pożałuje. Jesteście moimi dziećmi - za każdą waszą ranę odbiorę siedmiokrotną zapłatę. I zrobię wszystko, by nie powtórzyło się to, co stało się z Luffy’ym. Ale musicie mi obiecać, że zawsze, cokolwiek się stanie, będziecie razem. Jeśli jeden z was będzie w potrzebie, pozostali przyjdą mu z pomocą. I ja także.
— Kamyk? Czy tak to jest mieć mamę?
Zatchnęło mnie na chwilę, gdy Ace, ocierając oczy, zadał pytanie. Postanowiłam nie odpowiadać konkretnie, bo też co mogłam powiedzieć? Nie miałam pojęcia.
Uśmiechnęłam się, pocałowałam ich na dobranoc i zaczekałam, aż wejdą do hamaków. W piersi serce stopiło mi się zupełnie.


— No dobrze, Luffy, czas na lekcję czytania.
— Ale Kamyk! Ja już wszystko umiem, naprawdę!
  No to chodź, przeczytasz mi coś i po sprawie.
— Ale Kamyczku! Proszę!  Chcę się jeszcze pobawić!
— W ogóle nie wiem o co robisz problem, Luffy. I jak niby chcesz zostać piratem, skoro nie umiesz czytać?
O, Sabo trafił w punkt. Luffy zamilkł i grzecznie podszedł, nie zdejmując bordowego płaszcza kapitańskiego z imitacją złotych guzików. W prawej ręce trzymał plastikową szablę, a w lewej różaniec, bo bawili się właśnie w pogromcę wampirów. Siedmiolatek biegał po domu wrzeszcząc bez zrozumienia „Apage, szatany!”, a Ace i Sabo niechętnie przed nim umykali. Ja grałam rolę uwięzionej damy i poza obowiązkowym całusem, musiałam podarować wybawcy garść cukierków.
Usiedliśmy na podłodze i Luffy wyciągnął swój pierwszy elementarz.
— T-to j-e-z…
— S, kochanie — poprawiłam łagodnie, zdejmując mu kapelusz i przeczesując przydługie włosy.
— S-t p-p-p-i-es…
Sabo ostentacyjnie rozwalił się na wielkiej poduszce, która z zasady robiła za ochronę przeciw wszystkiemu, od gumowych kulek, po plastikowe strzałki, Ace umościł się w hamaku, zadowolony, że podobne lekcje miał za sobą.
— Dobrze, co przeczytałeś?
— No to. — Wskazał palcem na zdanie w książeczce.
— Wiem, które zdanie czytałeś, ale chcę je usłyszeć jeszcze raz.
— T-to j-est p-p-p-ie-s — zaczął ponownie Luffy, poprzedzając czytanie zniecierpliwionym mlaśnięciem.
— Kiedy ja byłem taki niedouczony jak Luffy… — westchnął Sabo i wepchnął sobie do buzi cukierka. Siedmiolatek natychmiast się rozpromienił, słysząc, że kiedyś blondyn był taki, jak on. Luffy nie rozróżniał komplementów od zniewag, a już szczególnie, gdy padały z ust starszych chłopców. Wszystko poczytywał za pochlebstwa.
— Bądź cicho — ucięłam, na co Sabo westchnął ponownie.
— Sabo, może pójdziemy nad rzekę!
— Dobra, chodźmy!
— Dokąd to? — zaoponowałam, widząc, że Luffy już się zerwał, gotów do drogi. — Dopóki Luffy nie skończy, nigdzie nie pójdziecie.
— Ale… No dobra, to czekamy. Szybciej, Luffy.
— Kamyś, Kamyś, a nie mogę teraz iść, a poczytam wieczorem?
— Ja cię znam, wieczorem wrócicie, będziecie chcieli jeść i spać, powiesz, że jesteś zmęczony…
— Nie, Kamyczku, jak słowo Króla Piratów! Będę czytał!
— Nie dziel skóry na niedźwiedziu, któregoś nie upolował, dzieciaku — odpowiedziałam i zerknęłam na okna, za którymi właśnie zaczynało padać. Ace jęknął. Wiedział, że nie wypuszczę ich w deszcz. — Siedzicie dzisiaj w domu, nie potrzebuję, żeby mi który złapał zapalenia płuc, basałyki.
Tylko Ace i Luffy protestowali głośno, Sabo podszedł do swojej biblioteczki, wybrał jakąś książkę i zaczął czytać. Luffy po dłuższej chwili poszedł w jego ślady, sadowiąc mi się na kolanach i tylko Ace wyglądał, jakby został zdradzony.
Założył ręce na klatce piersiowej i długo nie mógł zdecydować, co zrobić.
— Niech Sabo da ci jakąś książkę o nawigowaniu — powiedziałam.
— A po co?
— Chcesz wyruszyć w morze… Jak, nie potrafiąc nawigować?
— Ojej, Kamyk… — westchnął, ale stanął przez zbiorem tomów i szukał po tytułach czegoś, co by odpowiadało tematowi.
— Czwarty rząd, tam jest wszystko o oceanach — poinformował uprzejmie Sabo. Uśmiechnęłam się do niego i postanowiłam ogłosić dobrą nowinę.
Było, nie było, od wypadku z piratami Blue Jama minął miesiąc, Luffy całkowicie doszedł do siebie, a ja podjęłam decyzję o dalszym kształceniu chłopców.
— Postanowiłam, że za tydzień popłyniemy do Centaurei. Należy was wykształcić, skoro obraliście już jakiś kierunek na dalsze życie. Kupimy tam jakąś żaglówkę, ot, niewielką i nauczę was…
Wrzask był nie do opisania; prawie ogłuchłam. Książki poszły w kąt, oberwałam kolanem w przeponę i omal nie zemdlałam.
— Kamyk, jesteś najlepszą mamą!
— Kochamy cię!
— Dam ci ponosić mój kapelusz w nagrodę!
Zbytek łaski mnie spotkał na tym zapomnianym prze Boga krańcu ziemi.


2 komentarze:

  1. Kocham twoje opowiadania i styl pisarski. Napisałaś już kiedyś jakąś książkę?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Eee... Z moją konsekwencją powstałoby 6 rozdziałów i taki byłby finał. Więc nie.
      Ale dzięki, to miłe.

      Usuń