2.04.2020

09. Niezatapialny Wąż Morski

Rozdział był za krótki, a przy tym nie podobało mi się zakończenie, więc dopakowałam prawie 2500 słów, żeby to w miarę dobrze wyglądało. Łał, jak super wrzucić jeden rozdział na dwa lata.
Co jest fajne to to, że mam od cholery szkiców rozdziałów, które dawno mogłabym dopracować, bo są okropnie niepoukładane i należy im się szlif, ale ciężko się za to zabrać. No ale nic. Jak se od czasu do czasu coś wrzucę to nikomu tym krzywdy nie zrobię. Chyba mnie Wilczy natchnęła ostatnimi postami na Drodze. W ogóle myślę, żeby to wrzucić na wattpada, plus wersję angielską, ale jak sobie wyobrażam, ile będzie tłumaczenia, to mnie ścina automatycznie. Nie wiem, chyba tak tylko sobie bredzę.
Nie spodziewam się, by ktokolwiek tu zaglądał, ale jeśli, to mam nadzieję, że sprawiłam miłą niespodziankę, a Ralagan nadal tak bawi jak wcześniej.
Indżoj




Była szósta rano, gdy Luffy oświadczył światu, że spał nie będzie i koniec. Słońce dawno wstało, ale w powietrzu jeszcze czuć było lekki chłód nocy - była to moja ulubiona pora dnia na spanie.  Poprawiałam się właśnie w hamaku i leniwie otworzyłam jedno oko, by przeliczyć przychówek i ze zgrozą stwierdzić, że oto moje najmłodsze dziecko kołysało się głową w dół i prawie spadało z hamaku.
- Luffy... - sapnęłam, zamykając oko, by trwać w litościwej nieświadomości.
- Nie muse jus spać? Ploooose - wyseplenił. Dzień wcześniej wypadła mu jedynka i wieczór upłynął nam na opowieściach o Zębowej Wróżce.
- Nie musisz - zgodziłam się, nieświadoma konsekwencji.
Nogi załomotały o deski podłogi i malec już był gotowy na zabawę. Sabo mruknął przez sen, tylko Ace otworzył oczy, spojrzał na młodszego brata i pokręcił głową.
- Głupi jesteś, idź spać.
- Ale dzisiaj płyniemy po statek!
To się nazywa wywołać sztorm.
Dwójka pozostałych zebrała się w trybie natychmiastowym, jakby zupełnie zapomnieli o planie rejsu do Centaurei, a Luffy właśnie im przypomniał.

Ace ubierał się w biegu, pomagając młodszemu założyć koszulkę, a Sabo prawie się przewrócił, sznurując buty. Temu wszystkiemu towarzyszyły radosne okrzyki... Jednym słowem dość odpoczynku.
- Ale ty śpij, Kamyk, po co wstajesz? My zrobimy śniadanie i cię zawołamy - oponował Ace, gdy zarzucałam szlafrok. Parsknęłam śmiechem i pogoniłam trójcę na dół, uprzednio obarczając każdego kilkoma porcjami mięsa, mleka i chleba.
- Zrobicie, ale najpierw spalicie mi całą chałupę i pół lasu...
- Dobrze, plan wygląda tak - zaczęłam, gdy trudy przygotowania śniadania były jedynie przeszłością, tak jak i samo śniadanie. Mój triumwirat siedział niemal jak na szpilkach, w napiętej ciszy czekając, aż skończyłam swój posiłek, zapiłam kawą i odpaliłam papierosa. - Jesteście najgrzeczniejszymi dziećmi na świecie, a ja zabieram was do Centaurei. Przybijemy do portu po południu i najpierw zjemy obiad, następnie udamy się po sprawunki i znajdziemy hotel. A potem się pomyśli.
- Ale... - zaoponował Ace, jeszcze nie do końca wiedząc, co powiedzieć. Sprzeciw miał po prostu we krwi. Rodzinne.
- Słucham.
- Czy nie lepiej od razu kupić okręt? No bo ktoś może go nam sprzątnąć sprzed nosa i wtedy...
- Tak, właśnie, i wtedy...
- I wtedy wlócimy do domu wpław! - ogłosił radośnie Luffy, tupiąc nogami.
- Intrygujący pomysł - uśmiechnęłam się, strzepując popiół.
- Czasem to mam taką ochotę cię sprać, że człowieku... - warknął Ace, patrząc spod byka na moją najmłodszą latorośl. Luffy zupełnie się tym nie przejął i doskoczył do mnie, z uśmiechem ciągnąć za spódnicę.
- Kamyś, a ja nie będę musiał cytać? Mogę mieć wakacje?
- Cóż, synu, możemy się umówić na pół strony książki przed zakupem łodzi, i pół strony po zakupie łodzi. Możesz wybrać bajkę, którą chcesz.
- Ale Kamyś...!
- Po prostu naucz się wreszcie czytać, niedorajdo! Masz już siedem lat! - rozwarczał się na dobre Ace, dziwnie bez humoru od samego rana mimo obfitego śniadania.
- Daj pas, uczy się trochę wolniej, ale zawsze. Po co wrzeszczysz? Jeszcze się Kamyk wścieknie i nie popłyniemy wcale, a wtedy ja cię spiorę.
- Ach, Boże, dzięki ci za ten głos rozsądku w moim stadzie... - westchnęłam i cmoknęłam Sabo w czubek blondwłosej głowy. - No dobrze, załogo, przygotować się. Wychodzimy z portu!

Staliśmy na pomoście przy zacumowanym "Darze Błękitu" - statku pasażerskim na którym wynajęłam luksusową kabinę z trzema łóżkami. Moi chłopcy kręcili się niecierpliwie, dopytując co chwila o opuszczenie trapu, odległość między Dawn a Centaurią i dąsali się, gdy po kolejnym kwadransie czekania nadal nie weszli na statek. Siedziałam na jakiejś skrzynce, ubrana w zwykłą niebieską spódnicę i białą koszulę liczyłam, że nikt mnie nie pozna w tłumku zebranych. Zaryzykowałam i zostawiłam Habanero w domku na drzewie, ukrywając ją przed ciekawskim spojrzeniem w wielkiej beczce, bowiem Centaurea była wielkim miastem, a spacerująca kobieta z legendarną kataną wzbudzałaby zbyt wiele podejrzeń. Suponowałam, że łódeczkę z niewielką nadbudówką dostanę w rozsądnej cenie, a po drodze chciałam jeszcze kupić kilka rzeczy.
- Ace, zabieraj mi się stamtąd, bo nie zdzierżę. Sabo, ty też się tu do mnie pofatyguj i ani mi... Luffy! - Zabawnym nawet dla mnie było, jak w przeciągu czterech sekund mój głos ze spokojnego i cichego zmienił się w donośne warknięcie. Aż postąpiłam naprzód, instynktownie wyciągając ręce do najmłodszego, chcąc go odciągnąć od skraju pomostu. Za późno o ułamki sekund. Wpadł prosto w zielonawą toń. Ace bez namysłu skończył za nim i wyciągnął go na powierzchnię akurat, gdy dobiegłam do skraju. Szybkim ruchem wciągnęłam krztuszące się dziecko na pokład i przecierając mu oczy patrzyłam za Ace'em. Sabo pomógł mu wejść na pomost i obaj śmiali się jak oszalali. Ludzie wokół ze zgrozą patrzyli na wypadek, ktoś nawet zaoferował jakiś koc by owinąć nim Luffy'ego z czego uprzejmie skorzystałam. Ile się strachu najadłam, to moje, zresztą nie spodziewałam się, by cała wycieczka przebiegła spokojnie.
- Jak jeszcze raz podejdziesz na krawędź, to lecisz do domku na drzewie i to szpagatami - wysyczałam do malca, zdenerwowana do granic.
- Mówiłem, że Kamyk cię zabije - mruknął Sabo.
- Ale Kamyś, ja niechcący - wychlipiał Luffy i już tarł małą piąstką oczy.
- Dobrze już, dobrze.
Trap opuszczono dokładnie w chwili, gdy odpalałam drugiego papierosa, Ace i Sabo przyskoczyli z euforią wypisaną na twarzach i jako pierwsi wbiegli na pokład. Kilku Marynarzy z muszkietami sprawiło, że drgnęłam nerwowo, lecz dopaliłam papierosa i spokojnie weszłam po trapie, pokazując bilety uśmiechniętemu stewardowi.
Statek był oczywiście zadbany, a ciemna bejca na deskach lśniła - znak, że niedawno była nałożona. Żagle raziły w oczy bielą, a liny drgały pod dotknięciem wiatru. Bryza była wyśmienita i zapraszała do rejsu.

Wyciągnęłam z kieszeni monety, chłopcom dałam po jednej i wrzuciliśmy datek do morza.
- Żeby przekupić fale, cobyśmy nie natknęli się na sztorm - wyjaśniłam, ku ogólnemu podziwowi.
Niecały kwadrans później podniesiono cumy i wypłynęliśmy z małego portu na Dawn kierując się na Północny Błękit. Moje szczenięta zostawiły swoje plecaki w kajucie i ruszyli na zwiad, znalazłam ich później siedzacych na dziobie, ku zdumieniu pasażerów i zaniepokojeniu personelu. Zareagowali dopiero gdy zawołałam ich na obiad.
- Kamyk, fidziaem definy - obwieszczał Sabo, pochłaniając makaron z ostrym sosem, i został zrugany za mówienie z pełną buzią. Opróżnili po trzy talerze i na deser zachciało im się eklerów z czekoladą. Z zadowoleniem przyglądałam się ich radości znad szklanki burbonu i wysłuchiwałam zachwytów nad wszystkim, od relingów po piętę masztu.
- Delfinów jest tutaj sporo - przyznałam, paląc spokojnie papierosa - ale wiem, że tam, gdzie płyniemy, można spotkać nawet wieloryba.
- Co? Poważnie?
- Wieloryba?
- Ano, wieloryba. Co prawda migrują dopiero w zimie, ale czasem zdarzy się zabłąkana sztuka - objaśniałam ze znawstwem - więc jeśli jakiegoś zobaczycie, to będzie prawdziwe szczęście.
- Chciałbym jednego zobaczyć.
- A one są naprawdę takie wielgachne? Większe niż Królowie Mórz? - Sabo rozłożył ręce, chcąc pokazać wielkość wieloryba, i patrzyli na mnie świecącymi z podniecenia oczami.
- Nie, Królowie Mórz są największymi stworzeniami w oceanie, chociaż jest jeszcze Kraken - wypuściłam z ust siwą smugę dymu.
- Kraken? A co to jest?
- Potężna ośmiornica żyjąca w ciemnych głębinach. Niszczy statki i pożera marynarzy. Nikt nie wie, jak się narodził ani dlaczego bardzo lubi jeść małych, niegrzecznych chłopców - wyłuszczyłam, widząc prawdziwą grozę na ich twarzach, choć po chwili Ace wydał z siebie sceptyczny pomruk.
- Małych chłopców? Takich jak my? Akurat!
- Dłużej żyję, więcej wiem, jedz eklera, bo zabiorę - zagroziłam, więc ciastko zniknęło z talerza bez śladu.
- Ale nie ma go tutaj? - upewnił się Luffy.
- Nie, nie ma. Takie stworzenia żyją tylko za Czerwoną Liną - powiedziałam z nutą żalu w głosie i zarządziłam drzemkę po obiedzie. Po prawdzie wolałam spędzić w kajucie jak najwięcej czasu. Ryzyko rozpoznania mnie przez jednego z Marynarzy byłoby śmiertelne w skutkach, a ja nie miałam ochoty rezygnować z wygodnej, zacisznej kryjówki w królestwie Goa przez własną lub cudzą niefrasobliwość. I byłam na tyle silna, że tak swoją wolę, jak i innych, miałam w ręku.

O zachodzie wybraliśmy się na wycieczkę, podczas której napotkani Marynarze oraz obsługa statku zostali dokładnie przepytani z każdej dziedziny dotyczącej morza, budowy i ochrony statków, dokowania, naprawy etc. Na koniec, po niemal dwóch godzinach, gdy podziwialiśmy ciemniejące niebo, na którym wschodziły gwiazdy, spotkał nas kapitan i pykając fajkę pogratulował mi udanego przychówku. Nawet nie zamierzałam prostować jego myślenia w tej kwestii. Chłopcy też niczemu nie zaprzeczali.
- To trójka wspaniałych malców - chwalił, a ja słuchałam, kiwając uprzejmie głową, ni cholery nie wiedząc, skąd takie wnioski u rosłego człowieka w granatowym mundurze portu w Centaurei - proszę tylko pilnować, by nie wypadli za burtę, są nadzwyczaj żywotni. - Potargał czupryny siedmiolatków i rzucił mi przeciągłe spojrzenie, po czym odszedł, śmiejąc się po cichu.
- Kamyk? - Ace popatrzył na mnie jakoś dziwnie i nagle złapał mnie za rękę, gapiąc się nagle na niebo. - Fajnie, że nas wzięłaś w ten rejs.
Sabo naciągnął cylinder na oczy, złapał drugą rękę i coś wymamrotał, że się cieszy. Roześmiałam się cicho, wesoło, czując jak coś ściska mnie za serce, tylko o wiele mocniej niż małe dłonie dzieci, i pod wpływem impulsu ukucnęłam i objęłam ich ramionami.
- Zabiorę was w rejs, ile razy zechcecie - zapewniłam, cmokając ich w policzki, co wzbudziło słaby protest i rumieńce. - A teraz wracamy do kajuty i idziemy spać, jutro wieczorem będziemy na miejscu i pewnie nie położę was do północy.
- Jeszcze pięć minut, Kamyk.
- Nawet minuty. Zaczyna wiać, no już - pogoniłam ich, rzucając jeszcze melancholijne spojrzenie na mrok przykrywający morze i uśmiechnęłam się do siebie, całkowicie zadowolona z życia.
Bez dwóch zdań wyprawa do Centaurei była bardzo emocjonująca dla malców, którzy nigdy nie opuścili zalesionego Dawn. Nie sądziłam, by mogli być w większej euforii niż na statku, i dodać należy, że niezmiernie mnie to radowało, lecz tych troje zostało obdarowanych niespożytymi zapasami energii.


Kajuta była obszerna; mieściła dwie sypialnie, niewielki salon i niemal luksusowo urządzoną łazienkę a także niewielki odcinek spacerowy na którym mogłam palić do woli. Z racji zakupionego miejsca przysługiwała nam także służba – młoda pokojówka i lokaj w reprezentacyjnych liberiach Złotej Gwiazdy. Była to firma mająca monopol na rejsy po tej stronie Błękitu i o ile dobrze pamiętałam jej założyciel, sześćdziesięcioletni karzeł był najbardziej skorumpowanym tworem boskim o jakim słyszałam. Nie zaczynał przykładnie, bo fundusze na rozwój swojego interesu zdobył wojując pod pomniejszym piratem i sprytnie uniknął stryczka; zdradził załogę Marynarce. Nie hołdowałam podobnym zasadom, nie szanowałam podobnego sposobu na życie, ale przyznawałam, że statki miał całkiem wygodne. Zresztą były to jedyne środki transportu które mogły zabrać mnie i moją małą rodzinę do Centaurei; niech tam! Zmarłym życia nie przywrócę, niech każdy żyje wedle siebie.
Był środek nocy, moje wspaniałe trio spało snem kamiennym, wymęczone po całym dniu biegania po statku, dając mi odrobinę odpoczynku. Nadrabiałam zaległości czytając gazety i klnąc ze śmiechem pod nosem dowiadywałam się o ostatnich nowościach na świecie. Nic się nie zmieniało; Marynarka skrzętnie wszystko tuszowała i moja wiedza pozostawała ograniczona. Rozparłam się wygodnie w wiklinowym fotelu i rzuciłam gazetę na stół, notując sobie w pamięci, by rano zabronić przynoszenia mi tego ścierwa. Wypuściłam obłok siwego dymu w przestrzeń i wsłuchałam się w przyjemny, cichy plusk fal. Pogoda była wyśmienita; lekki wiatr, przejrzyste niebo, spokojny ocean – cisza i spokój. Miałam pewność, że moje szczenięta są bezpieczne i spokojne, a do ich pobudki pozostało jedynie kilka godzin.
A jednak nie odczuwałam całkowitego spokoju; coś kołowało mi w głowie i dłuższą chwilę zajęło mi umiejscowienie tego w osobie Złotego Lwa. ‘Co też ty nazywasz problemem! Wykrwawił się gdzieś na oceanie, to pewne! A jeśli nawet przeżył, co chce osiągnąć? Roger miał rację, wasza era minęła.’ Och, naprawdę? I dlatego Kaido, Wielka Matka, Białobrody i ty jesteście dziś Imperatorami? Grozą całego świata? Dlatego Marynarka nie waży się was tknąć a wy sami szczycicie się niezachwianą potęgą? Rzeczywiście, relikty przeszłości!
‘No, w porządku. Wobec tego co? Shiki zechce odbudować to, co stracił? Zawojować świat? Przed nim był Rock, on też miał ambitne plany i spójrz, jak skończył!”
Tak, ale na Rocka poszedł Garp i Roger, razem. A Shiki…
A Shiki jest dużo słabszy, oto co jest!’
Mruknęłam do siebie, rozmasowując skroń, bo też ta kłótnia z samą sobą przyprawiała mnie co najmniej o migrenę. Ale należało ustalić fakty i ich śladem dotrzeć do jakiejś konkluzji co do obecnej sytuacji Lwa i mojej. Od Garpa nie było ani słowa, zresztą moja załoga także tropiła Shikiego, bowiem, jak zauważyłam już wcześniej, nie ufałam ani na jotę tym imbecylom z Marynarki i za dowód mej nieomylności wystarczyło mi, że musiałam sprzątać ich bajzel. Nie podejrzewałam, by Shiki szybko do mnie dotarł – na Nowym Świecie plotki o tym, że nie żyję, bo diabeł porwał mnie żywcem do piekła zaskakująco dobrze się trzymały, po tylu latach! Sądziłam, że ludzie wymyślą sobie coś nowego, ale nie. Miałam nadzieję, że Lew w to uwierzy i zaniecha zemsty, musiałam więc siedzieć cicho i nie zwracać na siebie uwagi. Dokładnie tak, jak do tej pory. Ach, mój Boże, ileż to razy myślałam o tym w przeciągu ostatnich tygodni!
W czasie rejsu do Nowego Świata uważnie przysłuchiwałam się plotkom, ale poza tymi, że Lew faktycznie uciekł i widziano go, podobno, gdzieś koło Alabasty, żadna do mnie nie dotarła. Albo nie chciałam, żeby dotarła, albowiem należało na sprawę spojrzeć obiektywnie; wolałam odsuwać od siebie sprawę Lwa, udawać ślepą na jego istnienie.
Nie marzyła mi się kolejna wojna, chciałam w spokoju dożyć dni, gdy moje dzieci podejmą decyzję o wypłynięciu (Ace zapowiadał, że stanie się to na dniach) i z chwilą, gdy przepłyną przez Górę Reverse sama miałam postawić żagle by opuścić Dawn. Zrobiłam się zwyczajnie leniwa.
Przeszłam się spokojnie po krótkim odcinku pokładu spacerowego z kieliszkiem wina w ręku, zapatrzona w mrok, oddałam się marzeniom o przyszłości, w której z bezpiecznej odległości obserwowałam wspinaczkę moich dzieci na sam szczyt tego świata. Nie przewidywałam dla siebie wielkiej roli, jak dawniej, a mimo to podobne plany dawały mi daleko więcej przyjemności. Uważałam za naturalną chęć, by chronić moje trio i być świadkiem wszystkiego, co mieli osiągnąć. Oczywista, że każdą niezamierzoną przeciwność miałam zamiar zniszczyć, jeśli tego wymagałaby sytuacja, ale mówiąc szczerze nie spodziewałam się, by wiele ich wystąpiło. To były dzieci szalonej kapitanowej, Imperatora! Kto mógłby być na tyle głupi by ważyć się podnieść na nich rękę?!
Parsknęłam pod nosem, lecz po chwili uderzyła mnie nagła myśl, odpierając poprzedni atak wesołości; każda potęga musi kiedyś upaść. Jak Roger, jak Rock… Kiedyś przyjdzie czas na Kaido, na Matkę, nawet na Edwarda, choć wydawało się to niemożliwe. A w końcu przyjdzie kres twojego panowania, Ralagan. Smutne było to podsumowania.
Lecz jeśliby dane mi było choć tyle, by moi chłopcy byli w stanie radzić sobie sami, bym mogła ze spokojem odejść, zostawiając bieg rzeczy w ich rękach… Czy nie byłoby to wszystko, czego mogłabym sobie życzyć?
Dajże spokój, Kamyk, czy ciebie opętało, że z taką spokojną rezygnacją myślisz o śmierci? Tyle jest jeszcze rzeczy do zrobienia…! Czy tak czuł się Roger?
Ziewnęłam nagle i poczułam się zmęczona całym tym rozważaniem. Należało udać się na spoczynek natychmiast, póki jeszcze mogłam w spokoju przespać kilka godzin. Zostawiłam kieliszek, pusty już, na stole i weszłam do kajuty. Najpierw rzuciłam okiem na szczenięta; poprawiłam Luffy’ego i przykryłam go szczelniej. Ace leżał w poprzek koi, Sabo zrzucił na ziemię całą pościel i cała trójka cichutko pochrapywała. Doprowadziłam ich do jako takiego porządku i z uśmiechem wyszłam do swojej kabiny.

- Sprawa wygląda tak – zaczęłam, gdy stanęliśmy wreszcie w porcie Centaurei i emocje jako tako opadły – jeżeli zaczniecie się bić, ścigać lub siłować wracamy do domu i zostajecie uziemieni do końca życia.
- A co to znaczy uziemieni? – zapytał Luffy, patrząc na mnie z niemal niemożliwą naiwnością i uśmiechem, który topił mi serce.
- Że nie zostaniesz piratem, ani królem, ani w ogóle – wyjaśnił uprzejmie Ace rozglądając się wokół z niekłamanym podziwem. Wszystko ich interesowało, wszystkiego chcieli spróbować, wszystko zobaczyć i nim znaleźliśmy kwatery znienawidziłam swoje imię.
- A to nie, to będę grzeczny – zapewnił siedmiolatek i naciągnął nieodłączny, słomiany kapelusz niemal na uszy.  
Centaurea była co najmniej trzy razy większa niż Wysokie Miasto, bogatsza w towar ze wszystkich Błękitów, jako że znajdowała się na szlaku handlowym od niemal setek lat, i naturalnie oczarowała moich malców.
Mijaliśmy szynki, restauracje, sklepy jubilerskie, sklepy z zabawkami, odzieżą, z wszystkim w ogóle i chętnie poświęciłabym kilku z nich mój cenny czas, ale nie z triumwiratem pod pachą. Ace stanowczo domagał się ciastek, Sabo książek a Luffy mięsa, i zgodnie uważali, że był najwyższy czas na późny obiad. Cóż było robić, należało się podporządkować, bowiem jedno czego nauczyłam się jako matka, to żeby nie wykłócać się o posiłki z żadnym z nich. Byłam z góry skazana na porażkę a moi synowie dobrze wiedzieli, jak sprawić, by była iście spektakularna.
W niewielkim hotelu w centrum miasta wynajęłam przestronny apartament z dwoma sypialniami i tarasem, ku uciesze chłopców. Jako że zbliżał się wieczór złożyliśmy spore zamówienie w hotelowej restauracji i jakimś cudem udało mi się zagonić ich do kąpieli, nim pierwsze talerze się pojawiły.
Siedzieliśmy na tarasie, w blaskach dogasającego słońca, słuchając odgłosów miasta i jedliśmy.
Luffy nabrał dziwnego nawyku podkradania jedzenia z talerzy Sabo, który łaskawie przymykał na to oko. Z Ace’em udało się raz i skończyło na solidnym laniu, więc moje najmłodsze już więcej nie praktykowało podobnych sztuczek.
- Luffy, zajmij się swoim talerzem, jeśli będziesz chciał to zamówimy ci więcej – zauważyłam łagodnie, podsuwając mu co lepsze kąski pieczonego kurczaka.
- Będzie jadł, aż pęknie, jak balon – mruczał Ace, ale pilnował swojego terenu nie pozwalając rękom Luffy’ego przekroczyć granicy nawet o centymetr.
- Czyli na razie czekamy do jutra, tak? – upewniał się Sabo – I wtedy idziemy po łódź?
- Tak, ale nie wcześniej, niż Luffy dotrzyma słowa i przeczyta pół strony.
Starczy powiedzieć, że wzrok Ace informował wyraźnie co się stanie, jeśli moje najmłodsze dziecko nie wykona obowiązku jak najszybciej i odpowiednio poprawnie. Wywołany przełknął głośno i skulił się na krześle, jakby czytanie było niemal katorgą.
- Ojej, Kamyś… - westchnął żałośnie i zrobił te swojego oczy, lecz trwałam w uporze podejmując dawno decyzję, że będzie czytał, choćby mnie potem wlekli na męki piekielne. – A co te czytanie takie ważne?
- Nawet się nie waż zaczynać – zgasił go Sabo, który absolutnie nie akceptował obrażania umiejętności czytania, słowa pisanego i edukacji w ogóle.
- Bo to jest nie fair! Dlaczego tylko ja mam się uczyć czytać?!
- Bo my już umiemy – zauważył łagodnie Sabo, próbując ratować sytuację. Siedziałam i paliłam w ciszy, patrząc jak Luffy zaczynał się awanturować, a obok, nienaturalnie cicho siedział Ace.
- Nie chcę! Nie nauczę się nigdy! Nigdy!
- Ach, wobec tego przypłynęliśmy tu na próżno – powiedziałam i kątem oka spojrzałam na Ace’a. Siedział nadal w ciszy, jadł powoli i nawet nie patrzył na Luffy’ego, ale widziałam, że z nerwów trzęsły mu się ręce. Najwyraźniej głód dominował chęć lania.
- Dałeś Kamykowi słowo. Co z ciebie za facet jak nie umiesz go dotrzymać? – powiedział wreszcie, nie przerywając jedzenia. Luffy usiadł na krześle, choć nie zauważyłam, kiedy z niego wstał, Sabo w aprobującym milczeniu wrócił do swojego jedzenia, a ja pogłaskałam Ace’a po głowie i wydmuchałam dym.
Wieczorem Luffy przyszedł do mojej sypialni z książką, wpakował się pod kołdrę i z poważnym wyrazem twarzy dał mi swój kapelusz.
- Musisz go trzymać, aż nie spełnię obietnicy. I nie wolno ci go oddać ani zgubić!
Ze wzruszeniem przyjęłam słomkowy kapelusz, a gdzieś w głowie zadudniło mi echo wołania, za którym tęskniłam od wielu lat. Jakże pragnęłam w tamtej chwili usłyszeć ‘Kamyk’, otworzyć oczy i być w mojej kajucie na Oro Jacksonie. Coś potężnego ścisnęło mnie za serce, odbierając dech i uczułam gorące łzy pod powiekami. Nie rozumiałam co się ze mną działo…
- Kamyś? – Luffy starł mi łzy z policzków, a jego głos sprawił, że otworzyłam oczy. – Ja nie chcę, żebyś płakała – powiedział, lecz gdzieś przy końcu głos mu się załamał. – Nie płacz – dodał cichutko.
- O, kochanie moje – przycisnęłam go do siebie, uśmiechając się szeroko, choć łzy dalej ciekły mi po twarzy. Te dwie małe ręce nagle zabrały cały ból i bez wysiłku rozerwały łańcuch, który zagnieździł mi się w piersi. – Nic, nic syneczku, przepraszam, ale to dlatego, że tak szybko rośniesz – skłamałam, wypuszczając go wreszcie z objęć.
- No, w tym tygodniu to urosłem chyba o pięć centymetrów – zgodził się poważnie. – A jak duży muszę być, żeby zostać królem?
- Myślę, że musisz urosnąć tak jeszcze co najmniej dwadzieścia razy po pięć centymetrów – przyznałam, ocierając twarz.
- No to urosnę i zostanę królem piratów! – zawołał z uśmiechem. Pocałowałam go w czubek głowy.
- Zostaniesz królem piratów, kochanie.

Dzień kolejny rozpoczął się od standardowej batalii o jedzenie, którą cudem przetrwałam; moje doświadczenie bojowe niczym było wobec zdolności bitewnych moich szczeniąt i dziwiłam się szczerze, że jeszcze potrafiłam stać na nogach. Zaczęło się jak zawsze od Luffy’ego, skończyło na perswadującym Sabo który dwoił się i troił, by uciszyć burzę, zerkając na mnie z niepokojem. Ileż go nerwów kosztowała ta wyprawa – ciężko mi było określić. Ale wykonywał swe obowiązki z wielką pieczołowitością co naturalnie musiało zostać odpowiednio nagrodzone.
Kiedy już talerze były uprzątnięte, rozpoczęliśmy przygotowania do wyjścia z hotelu.
- Ace, nie waż się wkładać tej ohydnej koszulki, skąd ty ją w ogóle wziąłeś?
- To zwykła, na co dzień noszę.
- Może jak biegasz po Szarym Terminalu, tutaj jest cywilizacja. Zmień ją.
- Ojej Kamyk, a bo to na jakiś pokaz idę? Nie mam innej.
- Masz, zapakowałam tonę waszych ubrań. Nie rób min, synu, nie zniosę, jeśli tak ci zostanie do końca życia. Sabo, zakładasz kamizelkę na lewą stronę… Luffy! Na litość boską, dziecko, dlaczego te spodnie mają tyle dziur? Przebierz się…
- Nie mogę. Nie mogę, Kamyk – zaprotestowała najmłodsza pociecha, podciągając wspomnianą część garderoby niemal po pachy. – Lubię je.
- Ale ja nie. Masz – wyciągnęłam z kufra nowe spodnie.
- Stroisz nas jak nie wiem co – mruknął Ace, posyłając mi iście ojcowskie spojrzenie.
- Uczę was, jak nie przynosić matce wstydu – sprostowałam, ruszając w jego stronę z grzebieniem. Przez chwilę się zawahał, walcząc między chęcią ucieczki a głosem rozsądku, który mówił, że jeśli spróbuje, to nici ze statku. Przełknął i został w miejscu, mając w oczach niewypowiedziany strach przed torturami na jakie w swej nieczułości chciałam go skazać. Krzywił się i parskał, lecz nie wyrzekł ani słowa, nim skończyłam.
- Trzeba by je trochę obciąć – wyraziłam swoje zdanie na półdługie, czarne, lekko poskręcane kosmyki. Ace stanowczo zaprzeczył, broniąc swojej fryzury z niezwykłą pasją, co dało się krótko podsumować.
- Nie chcę.
Nie było nawet sensu się kłócić. Westchnęłam, zadowolona poniekąd, że udało mi się jako tako doprowadzić jego głowę do ładu, i obejrzałam się na Sabo, który wkładał Luffy’emu przez głowę koszulkę z dinozaurem. Sam ubrany jak zawsze po pańsku, w białej koszuli, niebieskiej kamizelce i czarnych spodenkach, na głowie miał czarny cylinder ozdobiony błękitnymi goglami – uosobienie szyku i elegancji. Och, byłam przekonana, że złamie niejedno niewieście serce w przyszłości, ale nie martwiłam się o to szczególnie wiedząc, że Sabo był niezwykle delikatny i subtelny – moje idealne dziecko. Wykwintny strój nie oznaczał wszakże, by Sabo dbał o niego z przesadnym pietyzmem, choć z całej trójki najmniej niszczył ubrania.
Wyruszyliśmy do portu w dobrych nastrojach i choć po drodze mijaliśmy wiele pokus, moje trio uparcie parło naprzód.
- Patrzcie, co oni tam robią? – zapytał Luffy, gdy mijaliśmy sporej wielkości plac zabaw okupowany przez chmarę dzieci. Ich matki przesiadywały na ławkach, co jakiś czas zerkając na swoje pociechy, śmiejąc się i plotkując – istny obraz idyllicznego rodzicielstwa. Gdzież mnie było do nich, wiecznie zajętej gotowaniem, opatrywaniem ran lub zwyczajnie zamartwianiem się o dobrostan mojej trójcy? Byłam w stanie postawić jedną trzecią majątku, że te dzieci nigdy się nawet poważnie nie skaleczyły, nie mówiąc o połamanych kończynach, zakażeniach, zwichnięciach i całej reszcie rozrywki, którą fundowali mi moi synowie. Jak rzekłam, idylla.
- Bawią się – wyjaśnił Sabo, na co Ace prychnął, choć przystanął na moment, zaciekawiony.
- Jak? Co to za zabawa na huśtawce? Gdyby zrobili beczkę, to by było coś.
- Nie wymagaj za wiele od dzieci chowanych pod kloszem. Jestem chyba jedyną matką na świecie, która pozwala swoim dzieciom biegać po Terminalu z metalowymi rurkami w formie broni i polować – zaznaczyłam, niejako z dumą, chcąc, by docenili co mieli. Sabo popatrzył na mnie z uśmiechem.
- Jesteś najlepsza! – Och, wiedział, co powiedzieć.
- Jakbyś nam nie pozwalała, to co by z ciebie była za matka? – wyraził powątpiewanie Ace. – Już widzę jak siedzę przez pół dnia na tej głupiej zjeżdżalni.
- Och, zdaje się, że poznałeś ironię.
- Kumplujemy się od jakiegoś czasu. Luffy, chodź, nie poniżaj się na tej huśtawce. Chodź, mówię!
- Chciałem spróbować…
- Zbudujemy ci w domu większą.
- Super! Chcę taką, co będę mógł z niej skakać!
- No! I położymy trampolinę, jak się dobrze wybijesz…
- To połamiesz nogi, a w tedy was spiorę – dokończyłam grobowym tonem.
- Popatrz na to z drugiej strony – zaczął dyplomatycznie Sabo – wtedy Luffy będzie mógł nauczyć się czytać, a ja i Ace będziemy siedzieć w domu, więc nie będziesz się denerwować.
- Synu, jesteś uosobieniem zimnej krwi i logicznego myślenia.
- Raczej zdrajcą. Nie spodziewałem się tego po tobie, Sabo!
- Ja po prostu mówię, że nawet w takiej sytuacji są pozytywy.
- A nawet jak połamię nogi, to i tak zamierzam wypłynąć i zostać królem piratów!
Wszystko było na swoim miejscu, odczuwałam słodką błogość słuchając oraz wtrącając co jakiś czas swoje trzy grosze do dyskusji, komentowali bowiem wszystko, co spotkaliśmy na drodze. Gdy dotarliśmy do portu zaczęła się prawdziwa zabawa – prześcigali się w ciągnięciu mnie do coraz to większych stateczków, z których żaden nie przekraczał trzydziestu metrów i dwóch żagli. Ogarnęła mnie nostalgia, gdy stanęłam przy jachcie z niewielką nadbudówką, którą wskazał Sabo, było to bowiem tak podobne do Pasażerki, na której odbyliśmy początek rejsu razem z Rogerem i Rayem.
- Wygląda przyzwoicie – orzekłam, czym niejako podjęłam decyzję.
Port i stocznia w Centaurei wyglądały okazale, a mieszczący się nad brzegiem sklep miał co najmniej kilka interesujących mnie modeli. Przeszłam się z chłopcami wzdłuż i wszerz odpowiadając na tysiąc pytań i oglądając kutry, lugiery, dżonki, pinki i tartany, szalandy, zompy lecz ostatecznie stanęło na małym jachcie żaglowym z niewielką nadbudówką. Targowałam się starym zwyczajem i ugrałam cenę o dwadzieścia tysięcy niższą, co dodatkowo podniosło mi humor i umówiłam się z właścicielem, że łajba będzie na mnie czekała w porcie.
- Jeszcze tylko pańskie nazwisko i umowa będzie ważna - poprosił, podając mi długopis i kartkę z kilkunastoma linijkami tekstu. Podczas gdy ja podawałam fałszywe nazwisko, mężczyzna obserwował zachwyt na twarzach chłopców i śmiał się wesoło. - Pańskie? - zapytał, gdy oddawałam mu umowę, a ja pokiwałam głową.
- Moi synowie, Ace, Sabo i Luffy, kiedyś pan o nich usłyszy - zapewniłam, klepiąc malców po głowach.
- W porządku, pani... - Spojrzał na papier. - Amarant, dostarczę ten jacht do portu jeszcze dziś. Proszę być spokojna. A gdyby statek w ciągu roku doznał jakichś uszczerbków, to będę szczęśliwy mogąc się nim zająć w stoczni.
- Myślałem, że statek będzie kosztował ze sto milionów berri - mówił Ace, gdy wracaliśmy, zadowoleni z zakupu, do miasta. Słysząc to prawie zakrztusiłam się dymem.
- A z czego, na głębię Grand Line, chciałeś ten statek? Z drzewa Adama?
- A co to jest drzewo Adama?
- Cóż... - zaciągnęłam się dymem, z przyjemnością przeciągając przejście do wyjaśnienia - łódź zrobiona z takiego drzewa jest niezatapialna.
- Ja cię! No co ty, Kamyk!
- W takim razie ja chcę taki statek!
- Ja też! Niezatapialny Wąż Morski!
Nie, tak nazwać statku na pewno nie pozwolę.

Naukę rozpoczęliśmy od nabycia cennej umiejętności wiązania lin, w której przodował Ace, następnie teorii żeglugi, w której, naturalnie, prym wiódł Sabo, oraz ogólne zasady przetrwania na morzu, to jest poinstruowałam ich, by w razie pojawienia się jakiegoś potężnego pirata, co do którego mieliby pewność, że go nie pokonają, zobowiązani byli do posłużenia się moim imieniem.
- Nie mogę się doczekać, aż zacznę wrzeszczeć na jakiegoś pirata wartego sto milionów, że moja mama przyjdzie i złoi mu skórę – sarkał Ace z założonymi rękami. Ach, Boże w niebiesiach, pirat za sto milionów, uosobienie grozy i terroru doprawdy!
- Zakładałam – rzekłam, patrząc na niego z wyższością – że będziesz w stanie poradzić sobie z piratem wartym sto milionów, cóż za rozczarowanie!
Wedle przypuszczeń Ace zaczerwienił się ze złości i rzucił mi spojrzenie pełne urażonej dumy, za co dostał drwiący uśmiech. Wystarczyło, by się zagotował.
- Pokonam! I takich za dwieście milionów też!
- No, no, to się nazywa odwaga. A co zrobisz, jak spotkasz takiego wartego miliard?
Zatchnął się na moment, jakby w jego głowie nie mieściła się tak ogromna liczba. Samo sto milionów było powodem ogromnego podziwu, choć po prawdzie równie śmieszną nagrodę można było spotkać niemal wszędzie za Czerwoną Linią. Ale miliard! To budziło grozę.
Ciemne oczy błysnęły zuchwale i Ace rozciągnął usta w półuśmiechu – jakże przypominał wtedy Rogera.
- Takiego za miliard przyprowadzę prosto do ciebie.
- Koniecznie, synu. I nie zapomnij go poinformować, że byłaby to jego ostatnia podróż.
- A jak ja byłbym wart miliard berri to co byś zrobiła? – zapytał hipotetycznie Luffy, który nareszcie mógł mówić. Poprzednio był zbyt zajęty pochłanianiem obiadu, Sabo nie wtrącał się także, zajęty jedzeniem, bo od wielu dni wyjątkowo przy stole był względny spokój.
- Byłabym najdumniejszą matką na całym świecie – przyznałam zgodnie z prawdą.
- Co się oczywiście nigdy nie stanie – dopowiedział Ace, ku zirytowaniu małego. Luffy począł się spierać, wywołując starszego na pojedynek i mianował mnie sędzią, Ace protestował, a za powód swojej odmowy podał poziom siły malca. Został za to nazwany tchórzem i rozpętała się awantura.
- Czasami – powiedział Sabo, czyszcząc swój talerz do końca – mam wrażenie, że jestem adoptowany.

Przygotowania do wypłynięcia z Centaurei rozpoczęliśmy zaraz następnego dnia, ale choć chłopcy solennie zapewniali pomoc, miasto zupełnie ich pochłonęło. Tydzień zajęło nam kompletowanie sprzętu potrzebnego do powrotu na Dawn (sprzęt ten składał się w większości z zastawy stołowej oraz kompletu masywnych, żeliwnych garnków i patelni, a także zapasów żywności, zamierzałam bowiem zahaczyć po drodze o dwie lub trzy mniejsze wyspy), a w międzyczasie zwiedziliśmy całe miasto i okolice, nabywając sporo niepotrzebnego śmiecia.
Ace jak zawsze zwiedził wszystkie cukiernie, których lokalizacje skrzętnie zaznaczył na mapie, Sabo wyłudził sporo książek i nowy cylinder, stary robił się już bowiem za mały, a Luffy robił wszystko to, co bracia, zawsze mając w kieszeni kilka kawałków suszonej wieprzowiny. Przysmak ten został mi dostarczony w ogromnej porcji na Familię – nową łódeczkę.
Biegali też, beztroscy, nierzadko wpadając w tarapaty, z których jednak zawsze udawało im się wyjść obronną ręką. Byli zwinni, silni i dwójka starszych świetnie ze sobą współpracowała – kiedykolwiek wracali obici, zawsze z dumą oświadczali, że ‘tamci wyglądają dwa razy gorzej’.
Stało się jednak, że dzień przed planowanym opuszczeniem miasta Ace usłyszał rozmowę jakichś ludzi na temat Rogera. Wrócił z domu w wisielczym nastroju i całkowicie odmawiał partycypowania w wielkim pakowaniu. Sabo szepnął mi na ucho, o co chodziło, a słysząc, że ponownie banda pachołków ośmielała się wyrażać zdanie na temat, o którym nie mieli pojęcia, wzruszyłam ramionami. Za stara byłam, by przekonywać kogokolwiek o One Piece. Lecz moje szczenię ciężko to przeżywało, jak zresztą każdą wzmiankę na temat swego biologicznego ojca.
Nie był dumny z Rogera, nie chciał być jego synem i reagował prawdziwą agresją, gdy ktoś o nim wspominał. Łamało mi to serce, wiedziałam jednak, że gdy dorośnie, będę mogła opowiedzieć mu o wszystkim, tym samym łagodząc jego awersję. A może tylko się łudziłam, brakowało mi bowiem odwagi do wyznania, kim ja sama byłam, w obawie, że i mnie mógłby znienawidzić. Może też nie wiedziałam, co powiedzieć i jak, by Ace przestał nienawidzić osoby, która sprowadziła go na świat, na którym przez siedem lat doświadczał upokorzeń oraz odrzucenia?
Westchnęłam głęboko, postanawiając w jakiś sposób zareagować, kiedy więc uporaliśmy się z pakowaniem, a Luffy wreszcie zgodził się iść do łóżka (co jakiś czas miewał swoje fanaberie i nie można go było zmusić ni groźbą, ni prośbą), nakazałam Sabo pilnować wszystkiego do mojego powrotu. Spojrzał na mnie, rozumiejąc wszystko i uśmiechnął się.
- Nie musisz nic mówić, Kamyś. Tylko nie rób nic nierozsądnego – poprosił. Nie mogłam się nie zaśmiać na podobną uwagę. To dziecko znało mnie tak dobrze…!
- Twoja stara matka nigdy nie zrobiła niczego nierozsądnego – powiedziałam, a wyraz na jego twarzy powiedział, że nie uwierzył. Pokiwałam głową, pokonana i podeszłam do siedzącego w kącie Ace’a, który namiętnie studiował mapę Centaurei.
- Pójdziemy na spacer, synu – rzekłam, a Ace podniósł na mnie oczy, w których próbowałam się doszukać czegokolwiek.
- Nie chcę.
- Muszę sprawdzić Familię, nie wiem, czy jakieś szumowiny się tam nie włamały, a przykro będzie mieć rano niespodziankę – uściśliłam, widząc, że zaczął się łamać.
- A Luffy i Sabo?
- Myślę, że my dwoje w zupełności wystarczymy.
- No to pójdę – zgodził się łaskawie i zwinął mapę. Widziałam, że go męczyło i potrzebował z siebie wyrzucić cały żal, jaki ponownie się nazbierał, lecz nie wiedział, jak się do tego zabrać. Wychodząc z hotelu zdążyłam sobie wyrzucić, że najwyraźniej za mało mi ufał, co oczywiście było moją winą, i próbowałam wymyślić sposób, jak to naprawić. Nie chciałam, by którekolwiek z moich dzieci dorosło w przekonaniu, że nie mogą ze mną pomówić o każdym, najmniejszym nawet problemie.
Wieczór był ciepły, od morza wiał lekki wiatr, dając ulgę od dziennego upału. Miasto świeciło od lamp i neonów, słychać było muzykę, śmiech i nawoływania. Szliśmy oboje w ciszy, po swojemu chłonąc atmosferę oraz przygotowując się na poważną rozmowę. Ace nie mógł się zdecydować, czy był bardziej zły, czy rozżalony, szedł więc obok z zaciętym wyrazem twarzy i zmarszczką na czole, nieświadomy, że w duszy głęboko wzdychałam, niepewna co robić. Zabawnym mi się wydało, że w całym moim życiu do walki przystępowała z podszytą pychą odwagą, za nic mają siłę czy rozmiar przeciwnika, drwiąc sobie ze śmierci. Zdarzyło mi się stawać przeciwko ludziom silniejszym, bardziej doświadczonym, budzącym strach na całym świecie – czyniłam to z lekkim sercem i uśmiechem na ustach. Wobec moich szczeniąt byłam jednak bezradna. Obezwładniała mnie myśl, że mogłabym popełnić wobec nich błąd, że mogłabym wydać się złą matką, że mogliby przestać mnie kochać, bo ostatecznie kimże byłam dla nich? Samozwańczą rodzicielką, która przywłaszczyła sobie prawa co do nich, mieniąca się ich matką, lecz nie łączyło mnie z nimi żadne pokrewieństwo, poza nieświadomym Ace’em. Szłam obok mojego dzielnego dziesięciolatka, którego kochałam nade wszystko (Chryste panie, nawet Raya czy Rogera nie kochałam w taki sposób, tak mocno, tak szalenie i zachłannie!) a któremu nie wiedziałam, jak pomóc.
Paliłam, nie wiedząc, co innego robić, a w miarę, jak zbliżaliśmy się do portu, narastało we mnie poczucie przegranej. Co miałam robić? Co mówić? Oczekiwał na pewno, że coś rzeknę, zachęcę go, by potem rozproszyć jego obawy i obdzielić swego rodzaju spokojem, którego potrzebował jego umysł, by nie pogrążyć się w nienawiści. Pasowałam się ze sobą, nie mogąc znaleźć rozwiązania i byłabym przetrawiła na tym całą noc, gdyby mój syn wreszcie się nie odezwał.
- Słyszałem dzisiaj, jak ktoś mówił o nim – Ace nigdy nie wypowiadał imienia Rogera – że był durniem i szaleńcem. I wszystko sobie wymyślił. I wcale nie był królem, to tylko plotki. Że takich jak on powinni wieszać co dobę, bo szkodzą społeczeństwu. Nie wiem, co to jest doba i te społeczeństwo, ale wychodziło, że to jedyne dobre wyjście. – Westchnął cicho, zaciskając dłonie w pięści, lecz parł naprzód. Dotarliśmy do doków i zeszliśmy po kilku stopniach na pomost. – Ale ty mówiłaś mi co innego, no i nie zamierzam słuchać jakiś przybłęd… Ale im więcej o nim słucham, tym bardziej wydaje mi się, że to naprawdę był wariat, który popchnął ludzi do złych rzeczy i dobrze się stało, że umarł.
Skręciło mi wnętrzności tak mocno, że musiałam przystanąć. Wzięłam kilka głębokich wdechów, uspokajając przyspieszony oddech, lecz nie mogłam opanować wściekłości. Sama już nie mogłam znaleźć jej źródła, pogubiłam się. Wiedziałam tylko, że potwornie bolała świadomość, co myślał Ace o swoim ojcu a moim bracie. Jakże miałam mu wyjaśnić, kim był Roger? Jak wytłumaczyć, że wszystkie te potworności były powtarzane przez nic nie znaczących ludzi, którzy w jego obecności nie odważyliby się nawet podnieść wzroku, nie mówiąc o zabraniu głosu?
- Ty też tak uważasz – powiedział nagle, przypatrując mi się uważnie błyszczącymi oczami, od których zionęło smutkiem i wyobcowaniem. Przykrył to wszystko złością, którą w tamtej chwili musiałam zmiażdżyć, by się ode mnie nie odsunął. Rozpaczliwie pragnęłam go przy sobie zatrzymać, a choć fizycznie nie odszedł, czułam, że się oddalał.
- Ace – zaczęłam cicho, prostując się i podejmując wędrówkę do Familii. – Spójrz na horyzont. Co widzisz?
- Nic. Jest ciemno – rzekł takim tonem, jakby wyjaśniał jakąś błahą oczywistość Luffy’emu.
- A zatem można powiedzieć, że tam dalej nic nie ma.
- Jak: nie ma? Przecież są inne wyspy, przypłynęliśmy tu z Dawn.
- Ale ich nie widać – upierałam się – czyli ich nie ma.
- Kamyk, te wyspy istnieją. Sama mi o nich mówiłaś! O co ci chodzi, chcesz mi powiedzieć, że nie popłyniemy na żadne inne wyspy teraz? – Po chwili na jego twarzy odmalowało się zrozumienie, widziałam to w jego oczach. Zapatrzył się w ciemność, na ocean, którzy szumiał spokojnie pod naszymi stopami, i długo nic nie mówił.
- Widzisz, synu, czasami ludzie nie chcą zobaczyć niczego poza własnym kawałkiem wyspy. Ja wiem, że świat jest wielki, ty kiedyś się o tym przekonasz, ale na tym właśnie świecie jest mnóstwo ludzi, którzy nie wierzą w inne wyspy, bo ich nie widzą, a brak im odwagi, by je odnaleźć. Co zatem zrobisz? Będziesz ich przekonywał do śmierci? Nie uwierzą ci. Zabierzesz ich w rejs ze sobą? Nie zbawisz całej ziemi, moje szczenię. O wiele łatwiej i trudniej zarazem jest iść swoją drogą. Pilnuj jedynie, by eliminować węże, bo paskudnie kąsają.
- Naprawdę… naprawdę nie wiem, w co mam wierzyć – wyznał po cichu, łapiąc mnie za rękę, którą ścisnęłam lekko. – Nie chcę być jego synem! Nie chcę!
- Nie tobie dano ten wybór. Co to zresztą za różnica? Myślisz, że przez to będę cię kochać mniej?
- A nie będziesz?
- Ace!
- Bo ja… - łamał mu się głos, ale starał się walczyć, idąc dzielnie obok mnie – nie jestem wart… Oni wszyscy mówią, że był demonem, więc ja też jestem…
Zatrzymałam się i uklękłam przy nim, widząc, jak ścierał łzy, choć odwrócił głowę. Przytuliłam go mocno do siebie, hamując gniew z całych sił, choć nie wiedziałam, skąd je brałam i na jak długo wystarczą. Pozwoliłam, by płakał, bojąc się przemówić, nie ufałam sobie w tamtej chwili. Kilka minut zajęło mi uspokojenie się, odgonienie ponurych myśli i kiedy wreszcie mogłam odezwać się bez złości, wyrzucałam z siebie rozpaczliwie zdania.
- Jesteś moim synem i kocham cię z całego serca, Ace. Słyszysz? Jesteś moim dzieckiem, mądrym, zdolnym, silnym chłopcem, z którego jestem dumna! W przyszłości zostaniesz wspaniałym piratem, o którym będą opowiadali ludzie na całym świecie! Pożeglujesz daleko, mój synu, zostawiając za sobą to paskudne morze, poznasz ludzi, dla których król uczynił wiele dobrego, dla których był wzorem. Bycie piratem oznacza wolność, mój mały – mówiłam, mając łzy w oczach. Wzruszenie ściskało mi serce, gdy widziałam, jak Ace tarł pięścią oczy, a usta wygiął w podkówkę. Zrobiłabym wszystko, żeby ukoić jego ból, lecz błądziłam na oślep, nie znając drogi. – Król był wolnością.
- I obiecujesz, że ja też będę wolny? – zapytał szeptem, nie mogąc opanować szlochu. Ponownie zamknęłam go w objęciach, a jego małe ramiona objęły mnie za szyję.
- Słowo Emeral D. Ralagan że zostaniesz wspaniałym piratem. Ale nigdy więcej nie myśl, że nie jesteś czegoś wart. To ten świat nie jest wart ciebie, dziecko – szeptałam, nie chcąc wypuszczać go z ramion. Miałam uczucie déjà vu i absolutnie mi się to nie podobało – Ace już kiedyś zareagował podobnie, najwyraźniej nienawiść do własnego ojca z czasem nie zelżała, nie wyzbył się także postrzegania samego siebie przez pryzmat Rogera. Jakże miałam sobie poradzić z tym okrutnym ziarnem, które zasiano w nim od maleńkości? Jak powinnam wytłumaczyć dziesięcioletniemu dziecku, że to wszystko było zupełnie inaczej?
Zaczęła dręczyć mnie myśl o tym, że kiedyś moi synowie usłyszą podobne plotki o mnie i odwrócą się z tą samą nienawiścią; mroziło mi to krew w żyłach. Westchnęłam ciężko, odganiając to od siebie, przynajmniej tymczasowo, miałam bowiem do rozwiązania o wiele poważniejszy problem.
- I nigdy mnie nie zostawisz? – zapytał cichutko, nie podnosząc na mnie wzroku.
- Cokolwiek zrobisz, zawsze będę obok – zapewniłam gorąco, patrząc na niego tkliwie i niedługo potem udaliśmy się w drogę powrotną, a przechadzając się ulicami zapytałam o miejsce, w którym usłyszał okrutne słowa. Tak szczęśliwie się złożyło, że była to tawerna znajdująca się na naszej trasie. Upewniwszy się o nazwie pokiwałam głową i weszliśmy do hotelu.
W wieczornym wydaniu gazety poświęcono niemal całą stronę na opisanie przerażającej tragedii jaka rozegrała się w tawernie ‘U Reby’ na Centaurei od której, na tamten czas, byliśmy jakieś trzydzieści kilometrów. Żaden świadek zajścia nie przeżył a oddział Marynarki nie miał najmniejszego nawet tropu – cóż za szkoda! Przeczytałam to wszystko siedząc na rufie, paląc papierosa, z uśmiechem pod nosem, zerkając co jakiś czas na bawiących się chłopców. Nie żałowałam ani kropli krwi, którą przelałam, gdy patrzyłam, jak Ace krzyczy coś do Luffy’ego, który posłusznie siedział przed starszym bratem z poważną miną. Zmierzyłam spojrzeniem całą trójkę i pozwoliłam sobie na szczery śmiech, zadowolona z życia całkowicie.
- No, Kamyś! A to nie czas na obiad? Może te ryby co je złowiliśmy?
- A po obiedzie opowiesz nam o jakichś morskich bitwach?
- Najlepiej tą, jak Kaido przegrał z Białobrodym!
- Albo jak Rayleigh wtłukł połowie wojsk Wielkiej Matki!
- Dziś opowiem wam coś innego – powiedziałam, postanawiając, że czas najwyższy poruszyć drażliwy temat. – To będzie historia człowieka, od którego wszystko się zaczęło.

Nie byłam gotowa na tę opowieść. Tak, jak nie byłam gotowa ponad trzydzieści lat temu na opuszczenie Logue Town, na przekroczenie Czerwonej Linii czy na jakąkolwiek inną walkę w moim życiu. Nigdy nie byłam gotowa przed, lecz jakimś cudem dowiadywałam się o swej gotowości po fakcie. Wiedziałam też, że nie mogę siedzieć i czekać na właściwy moment, żyłam bowiem za długo by nie wiedzieć, że właściwe momenty zależą od nas samych. Ale oto w tamtym momencie, stojąc na pokładzie maleńkiej familii, mając przy sobie moje dzieci, szłam na, prawdopodobnie, najtrudniejszą wojnę; na bitwę z przeszłością. Sędziami było młode pokolenie, które w przyszłości miało ponieść sztandar wolności. ‘Muszą zrozumieć. Muszą usłyszeć o wszystkim. I oby później kochali mnie tak, jak kochają teraz.’


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz