2.09.2017

06. Chłopiec w słomianym kapeluszu

— Witamy szanowną klientkę!
— Niech będzie pochwalony. Mam dwóch dziesięciolatków — zaczęłam, rozglądając się po asortymencie sklepu w jednej z najlepszych arterii Wysokiego Miasta — i potrzebuję kilku rzeczy dla nich.
— Ach, chłopcy w tym wieku... — rzuciło beztrosko dziewczę młodsze ode mnie co najmniej o dwie dekady i wyszło zza lady.

Pośrodku pomieszczenia stały trzy manekiny, czwarty, na wzór małego dziecka, siedział. Dookoła były ładnie poukładane ubrania, w kolejnym pomieszczeniu były buty, paski i czapki a w jeszcze kolejnym ubrania zimowe. Obeszłam to wszystko i nabrałam jakiegoś pojęcia o dostępnych tam materiałach. Po czterdziestu minutach wymyślania, dobierania i zamówieniu dodatkowych sztuk odzieży której akurat nie było a która wpadła mi do głowy, poinstruowałam młodą panienkę by przysłała mi to wszystko na mój adres, bowiem półtorej roku wcześniej, przed zimą, zakupiłam dom w  Wysokim Mieście. Sabo był szczególnie przeciwny ale mrozu nie lubił, i po jakimś czasie z chęcią witał ogień w kominku, na co nie moglibyśmy sobie pozwolić w letniej rezydencji.
Zbliżał się czas mojej corocznej wyprawy za Wielką Linię.  Postanowiłam wyposażyć chłopców we wszystko co było zbyteczne, bowiem podczas mojej nieobecności potrafili zmienić ubiór może trzy razy, i to tylko pod warunkiem, że nosili strzępy. Warto nadmienić, że nie było mnie jedynie miesiąc czasu.
Moja nieobecność po drugiej stronie świata nie odbiła się jakoś tragicznie na moim życiorysie. Przeciwnie, prawie trzy lata spędzone z podopiecznymi nadały kolorów, radości i nieopisanego uczucia mojej osobie. Ace z dnia na dzień stawał się coraz bardziej podobny do swojego ojca, choć dostrzegałam w nim też własne wady, z kolei Sabo wyrastał na rozważnego, kierującego się logiką nastolatka – obaj reprezentowali skrajne osobowości, a jednak nie widziałam nigdy bardziej zgranego duetu.
Całymi dniami biegali po Szarym Terminalu, twierdząc, że trenowali, potrafili wracać zalani krwią lecz z uśmiechami. I nie dało się z nich wyciągnąć ni groźbą, ni przekleństwami, ni szantażem co też wyczyniali.
Tamtego pamiętnego lata często przychodzili przemoczeni, bo było upalnie i dla ochłody spędzali całe dnie przy rzece. Tłumaczenia o niebezpiecznych zwierzętach mogłam schować sobie do kubryku – im niebezpieczniej, tym lepiej.
Co się tyczyło moich spraw światowych – bo przecież miałam kilka wysp objętych swoim patronatem, spory majątek i mnóstwo towarzyskich zobowiązań – to odkładałam je na ostatnią chwilę, to jest do momentu w którym wpływałam na Wielką Linię, i wtedy zajmowałam się wszystkim na raz. Bardzo roztropnie.
Wobec tej mojej wyprawy chłopcy zrobili się marudni i jęli prosić, w przerwach od jedzenia, bym zabrała ich ze sobą. Możliwość tego rodzaju nie istniała i zdołałam powtórzyć to ze sto pięćdziesiąt razy, aż Ace wpadł na mądry pomysł głodówki w ramach protestu bo „gdzieś tam słyszał że to działa”. Zadziałało na tyle, że dostał lanie i skończyły się głupie pomysły.
Sabo podszedł do tego dyplomatycznie i jął indagować;
— A na długo płyniesz?
— Na tyle, co zwykle.
— A odwiedzisz swoje wyspy?
— Prawdopodobnie.
— A jak nas opieka zapyta o rodziców, to co powiedzieć?
— Że jak wrócę to pogonię ich w diabły.
— Wiesz, Kamyczku — cmoknął zdegustowany — ja nie sądzę, żeby oni się przejmowali takimi rzeczami.
— Właśnie — włączył się Ace — przyjdą, zobaczą i zabiorą, i wtedy co zrobisz? Zrobisz wojnę całemu miastu?!
— Całemu światu, jeśli zajdzie potrzeba — wygłosiłam, nie robiąc na nich najmniejszego wrażenia. — Co też wam się umaiło w głowach? Dziesięć lat wieku i za Czerwoną  Linię im się chce.
— A bo to ktoś o wiek nas będzie pytał przy Górze Reverse? — Sabo pokręcił głową nad moją nieznajomością rzeczy. Wykazywałam się wybitnym wręcz brakiem rozumienia ich powodów, a mój podopieczny posunąłby się nawet do twierdzenia, że nie rozumiałam własnych motywów odmowy! — Ty się zwyczajnie boisz — skonkludował.
Przyznaję, szczęka mi opadła, bo na rzucanie podobnymi frazesami nie starczało odwagi nawet potęgom ówczesnego świata.
— A, właśnie! — zgodził się Ace i tryumfalnie splótł ramiona na piersi.
Siedziałam tak między nimi, narażona na tę wrogą artylerię jaką okazały się ich słowa, i nie mogłam wyjść z podziwu. Uściślijmy, że najdowaliśmy się pod domkiem na drzewie, kończąc urządzanie się tam na następnych kilka miesięcy.
Znów okazało się, że chłopcy przez zimę nagromadzili całą gamę niepotrzebnego śmiecia, ale nie pozwolili odebrać sobie nawet grama z tych „skarbów”, za to chętnie oddając oceanowi nowe buty, bluzy czy koszulki. Podobno, bo dzieciaki po prostu handlowały ubraniami na Szarym Terminalu. Podziwiałam pomysłowość, ale na pewno nie własnym kosztem.
Nie mniej odpoczywaliśmy sobie spokojnie na starannie odkurzonych meblach ogrodowych a na stoliku przed nami chłodził się sorbet z jagód. Warto nadmienić że Ace zdążył sobie wypaskudzić nim ręce aż po łokcie.
— Ach, tak — raczyłam odpowiedzieć i nie bardzo wiedziałam, co dalej. Panowała między nimi jakowaś konspiracja, której nie mogłam rozgryźć, a działo się to już od bardzo długiego czasu. Postanowiłam jednak, że nie będę wypytywać ani śledzić, jak ta nadopiekuńcza matka, ale że pozwolę im przyjść do mnie i w blasku matczynej miłości wydam kilka mądrości życiowych, którymi będą się kierowali do końca swoich dni. Nie bardzo jedynie wiedziałam, co mądrości z tą konspiracją mają wspólnego, ale przeczuwałam, że jednak coś mają.
— Musisz przyznać Kamyk, że my już nie mamy po siedem lat, ale aż dziesięć — wyrzucił z siebie Ace, jakby to przesądzało sprawę. — Jesteśmy wystarczająco dorośli, żeby skopać komuś tyłek, upolować obiad...
— Potknąć sie o własne nogi i się dąsąć — dołożyłam, czule głaskając go po głowie.
— Dziesięć czy nie, chcemy płynąć z tobą — zadecydował Sabo.
— A w ogóle...
— A więc marzy wam się rejs za Wielką Linię i zostanie piratami, tak?
Za skarby świata nie mogłam sobie przypomnieć, skąd też ja ten głos... Ale niemożliwym byłoby...
— Ja też zostanę piratem! Ale nie takim zwykłym...!
— Na wszystkie wraki Nowego Świata! — rzuciłam się do przodu, chłopcy za mną, szczególnie Ace spanikował i wyrwał jak strzała. Za nami obcy, męski głos uspokajał ten drugi, dziecięcy głosik, a gdy wreszcie okazało się, z kim mamy do czynienia wcale nie zrobiło się lepiej.
— CzytysięBoganieboiszidiotoskończonykretyniepospolity?! — warknęłam, zasłaniając chłopców. Garp wziął małego chłopca który obwieszał światu że zostanie piratem za fraki i dalejże go! Do góry.
— A ty, czarownico z piekła rodem, nie myślisz sobie za dużo?! Piraci? Rejs za Linię?!
— Ty się w moje metody wychowawcze, durniu, nie mieszaj, bo jak wpadnę do tej twojej Marynarki to nie będzie co zbierać! — zastrzegłam, stawiając prawą stopę do przodu i podpierając się pod boki. — I co tu robisz, do ciężkiej zarazy, kto cię zapraszał?! To zamknięta uroczystość!
— Nic mnie nie obchodzi, jestem tutaj w specjalnej...
— Mnie to obchodzi jeszcze mniej, zabieraj się stąd i ni pary z gęby gdzie jestem, bo...
— A ja zostanę Królem Piratów!
No, ale takich rzeczy to my jeszcze nie grali.

— Jestem Luffy i mam siedem lat.
— Ace.
— Sabo i mam dziesięć.
— Mów mi Kamyk, dziecko.  I skąd wziąłeś ten kapelusz?
— A ile masz lat?
— Garp!
— Luffy! Co ja ci mówiłem?!  Nie wolno pytać dziewczyn o wiek!
— Ale to jest stara pani a nie dziewczyna!
— Garp...
— To my się pójdziemy pobawić.
— Ja z wami! Ja też!
— Nie! Nie bawimy się z dzieciakami!
— Ace, Sabo, Luffy ma iść z wami i macie się nim opiekować
— Ale Kamyk...
— Chcesz dostać dzisiaj kolację?
Mój nieszczęśliwy tylko z jednej strony duet pomaszerował raźno w stronę rzeki, a echo wesołego głosu malca z kapeluszem Rogera na głowie niosło się jeszcze długi czas po lesie.
— Shanks mu go dał? — zapytałam, patrząc za chłopcami rozmarzonym wzrokiem. Garp siedzący na wiklinowym krześle obok uraczył się sorbetem i dopiero gdy skończył odpowiedział twierdząco. — A dlaczego go tu przyprowadziłeś?
— Chciałbym, żebyś się nim zajęła — powiedział tylko i chyba spodziewał się innej reakcji, bo patrzył na mnie zaskoczony.
— W porządku. Miejsca ci u nas dostatek. Kim jest dla ciebie?
—  Wnukiem.
— Hoho — szybko połączyłam fakty — i Dragon nie ma nic przeciwko żeby zajęła się jego pierworodnym stara kapitanowa?
— Dragon jest teraz zajęty ratowaniem świata — sarknął Garp i splunął w bok. Zapaliłam papierosa, pierwszego tamtego dnia, i jęłam badać rzecz całą.
— I zapewniasz mnie, że nie zjawi się nagle i nie zabierze malucha? Łatwo się przywiazuję — uśmiechnęłam się porozumiewawczo.
Garp długo nic nie mówił, oglądał domek na drzewie z dołu, obszedł całe drzewo, dopił sorbet i nawet przyjął mały kieliszeczek wódki. Wszystko to by przygotować mnie na wstrząsające wieści. Gdy więc uporaliśmy się z przekazaniem mi władzy rodzicielskiej nad małym Monky D. Luffym (to D w nazwisku niezwykle mnie ucieszyło), przeszliśmy do spraw ważniejszych.
— Marynarka zamierza iść na Tir  Na Nog.
Byłam w trakcie trzeciego kieliszka i było to zdecydowanie za mało, by mówić mi takie rzeczy.
— Nie za dużo sobie pozwalacie? — zapytałam, rechocząc bezczelnie, co tylko pogłębiło zmarszczki na czole Garpa. —  Ale idźcie, idźcie. Jeśli postawicie wartę w stolicy, oficjalnie zrzeknę się tytułu.
— Wiem, że ta wyspa jest dla ciebie ważna...
— Bynajmniej — zaprzeczyłam — jest bezpieczna, a to dwie różne rzeczy — błysnęłam zębami w uśmiechu.  Ten dureń pokiwał głową i podstawił swój kieliszek do kolejki.
— Więc plotki, że ukryłaś tam część swojego majątku, to prawda — stwierdził. Wychyliłam wódkę i westchnęłam.
— Naprawdę jesteś tu tylko po to? Tak, Tir Na Nog ma moje pieniądze. Zresztą nie tylko. O ile pamiętam, ukryłam tam kilka obrazów, krucyfiks Wielkiej Matki...
— I nie boisz się, że ktoś tam wpadnie i ci to wszystko zabierze? — O, konsekwentnie parł do przodu. Zamilkłam i przyjrzałam mu się uważnie. Pierwsze siwe włosy na głowie i brodzie, kilka zmarszczek więcej, powiększająca się brodawka pod prawym okiem... Ale nadal był rosły jak dąb i mógł zmiażdżyć orzecha włoskiego między dwoma palcami, tego byłam pewna. Co chciał osiągnąć tymi pytaniami?
— A kto niby?! Ed? On ma swoje pieniądze, ani mu w głowie napadanie na moje terytoria.
— A poza nim?
— Nie ma nikogo, kto mógłby mi zagrozić — warknęłam, w końcu zirytowana.
— Shiki? — podsunął Garp, jakoś nerwowo rozlewając wódkę. Zaciągnęłam się raz, drugi, trzeci i zastanawiałam się, po jaką cholerę prowadził ze mną taką grę. Po co wspomniał o Shikim, skoro...
— On jest w waszym przeklętym Impel Down. Stamtąd, choćby bardzo chciał, nie wylezie. — Miałam silne przeczucie, że coś było nie w porządku. Garp trochę za dużo lał i trochę zbyt nerwowo zerkał na mnie. Gdy skończyłam palić i zamierzałam dowiedzieć się celu tej zabawy, westchnął głęboko, wiedząc, że się nie wymiga.
— Nie jest. Uciekł tydzień temu.
Milczałam, wyczeprując wszelkie rezerwy na najbliższe tysiąc lat. W całkowitym spokoju wyczyściłam lufkę z resztek tytoniu, nabiłam ją i odpaliłam, bo czułam, że inaczej przez to nie przejdę.
Założyłam nogę na nogę i wygodnie rozparłam się w fotelu, pierwej rejestrując otoczenie, czy przypadkiem dzieci nie będą świadkami naszej rozmowy. Informacja Garpa zmartwiła mnie nad wyraz, albowiem Shiki był od zawsze moim wrogiem i w pierwszej kolejności chciał zniszczyć to, co było mi drogie. Zdawało się, że Marynarz myślał podobnie.
— Więc teraz powiesz mi dokładnie, co się stało, a ja zastanowię się, co zrobić — powiedziałam skrzypiącym głosem, hamując się z całych sił.
— Odrąbał sobie nogi, które miał skute kajdanami. Reszta poszła łatwo. Jego okręt już czekał. Magellan mógł tylko patrzeć — zdał krótką relację.
Patrzyłam na niego, jakbym widziała go po raz pierwszy w życiu. Vice admirał wyglądał na jeszcze bardziej wstrząśniętego niż ja, choć znaliśmy naturę Złotego Lwa w równym stopniu. Garp się martwił. Przyprowadził Luffy’ego, bo sam nie mógłby chronić dziecka. Czy mogłabym robić to ja? Siedmiolatek został kolejnym właścicielem słomkowego kapelusza. Czyżby to był znak?
— Zawsze uważałam — zaczęłam w końcu, drapiąc się po policzku — że jesteście tylko oszołomioną bandę podejrzanych indywiduów. Co prawda, kilku spośród was naprawdę ceniłam i sądziłam, że jednak, pomimo naszych wcześniejszych spięć, można na was polegać — zaciągnęłam się ponownie, by kupić mu jeszcze trochę spokoju, jakby ucieczka Lwa była jego winą i tylko jego zmartwieniem. — Ale dziś udowodniłeś mi, że w diabły z waszą siłą i organizacją, że do piachu można posłać waszych żołnierzy... Złoty Lew! — nie wytrzymałam w końcu i poderwałam się z krzesła, rzucając precz lufkę. — Jakim cudem...?! A czym on sobie te nogi odrąbał, kurwa wasza mać?! Czyście nie pojmowali, że zamknęliście największego wariata na świecie, i to tego z tych groźnych?! Na jakim cmentarzu admirał kopie sobie grób?! — chodziłam zamaszystymi krokami wokół polanki i sklęłam całą Marynarkę do czwartego pokolenia. Nie mieściło mi się w głowie by Shiki uciekł, bo skoro nie było Rogera, to w moim pojęciu nie było nikogo, kto mógłby go znów złapać. Co prawda poprzednio to sztorm pozwolił uziemić pirata, bo zniszczył jego flotę, a jej kapitan stał na skraju śmierci, lecz stało się to tylko dlatego, że wypowiedział nam wojnę i spotkaliśmy się w  Edd.
Co miałam zrobić? Shiki był pamiętliwy, a mściwość miał wpisaną w naturę, nie mógł zapomnieć przez kogo upadł. I byłam więcej niż pewna, że zjawi się, by wyrównać rachunki.
— Zaatakuje mi wyspy, sukinsyn, trzeba pomówić z Rayem, on będzie wiedział... — mruczałam do siebie, dorzucając wiązki przekleństw. Garp w tym czasie energicznie dopił resztkę gorzały i począł zastanawiać się nad jakimikolwiek krokami, któreby miały przybliżyć go do Lwa. Albo chociaż go zlokalizować.
— Mogłabyś dowiedzieć się, gdzie on teraz jest — zaczął, obserwując mnie z fotela. Prychnęłam na niego, co z jakiegoś powodu wprawiło go w dobry nastrój, i zaczął się śmiać. Tego było mi za dużo – rzuciłam się na niego z pięściami i chciałam tłuc tak długo, aż dostałby wstrząsu galarety, którą nazywał mózgiem.
— Że też tobie się na śmiechy zebrało! To jest patowa sytuacj! Czy ty wiesz, łazęgo, że Shiki to kundel, który przysiągł zostać królem? On musi wiedzieć, gdzie  Raftel! I wszystkie poneglyphy drogi! Ty durniu! — huknęłam, mając wystarczająco czasu, by trzasnąć go przez łeb, ale już nie kontynuowałam bo rozdzwonił się jego ślimakofon. — Odbieraj!
— Słucham, admirale...
— Ty skończony bęcwale! — wrzasnęłam, łapiąc za słuchawkę. — I co teraz, co? Jeśli on mi coś ukradnie, to ja zabiję Magellana że go wypuścił, a ponieważ Marynarka hołduje braterstwu, tedy ja ją całą do piekła truchtem puszczę!
— G...Garp?!
— Idę. Jak wrócę, lepiej byś miał rozwiązanie – rzuciłam w przestrzeń i odeszłam z zamiarem znalezienia dzieciaków. Maszerowałam raźno, z mściwą satysfakcją łamiąc gałązki i wyobrażałam sobie, że właśnie tak złamię Shikiemu kark – nogą.
Gdy czternaście lat wcześniej Lew był aresztowany, darł się tak, że wszyscy go słyszeli  „Nigdy wam tego nie zapomnę, wy tchórze ze Wschodu!”. Jakby to była nasza cholerna wina, że się kretyn napatoczył na sztorm! Żeby miał dobrego nawigatora, to miałby też nogi i więcej lat na wolności, a tak figa. No, ale dobrze, należało całą sprawę roztrząsnąć na spokojnie, bo też kto kiedy doszedł do czegokolwiek w pośpiechu i w panice?
— ... mówię wam że zbiorę najsilniejszą załogę, zdobędę największe skarby i zostanę królem piratów! — dotarło do mnie i choć z początku miałam machnąć reką i powiedzieć coś w stylu „tak, Roger, słyszeliśmy to milion razy, odłóż mi zaraz tę gorzałę”, to zatrzymałam się w pół ruchu bo jednak te słowa nie mogły należeć do mojego brata. Wyszłam na polanę przy strumieniu, gdzie bawiła  się ta święta trójca, i wyraźnie widziałam rozdźwięk między Ace’em a Luffy’ym, jedynie Sabo stał pomiędzy nimi, bo taką już miał naturę.
Generalnie rzecz ujmując było tak; Luffy był calusieńki mokry i kurczowo ściskał kapelusz, jakby go chronił przed całym światem, Ace miał oznaki szału i oddychał płytko, niemal bordowy na twarzy, do tego zaciskał gniewnie małe piąstki, więc mogło się skończyć dla kogoś sporym laniem.
— Co ty mi tu będziesz pieprzył za banialuki! — wrzasnął wreszcie, ignorując uspokajającego sytuację Sabo. — Takie bobo jak ty nigdy nie zostanie piratem!
— Ale ty kiedyś też miałeś siedem lat, a ja też kiedyś będę miał dziesięć! —
Argumentował rezolutnie Luffy, za co policzyłam mu punkt i stałam dalej, uważnie przysłuchując się tej kłótni. — I jak dorosnę to zobaczysz! Będę najsilniejszy ze wszystkich! Chociaż dziadek mi nie pozwala, ale ja nie chcę być marynarzem, chcę być piratem, jak Shanks! — wywrzaskiwał dalej, od czego ewidentnie mój bratanek dostawał białej gorączki. Już, już się zbliżał żeby oduczyć Luffy’ego brzydkiego nawyku przeciwstawiania się dziadkowi lub też przechwalania się – tego do końca nie rozgryzłam - ale wkroczyłam na scenę.
—  Czyli znasz Shanksa, maluszku — zauważyłam. Sabo odetchnął z ulgą, a Ace z większą zaciętością ruszył na dzieciaka. — Ace, spokój mi tu. Nie będziesz dokazywał z siedmiolatkiem, to trochę ujma na honorze, wiesz? Sabo, proszę mi wytłumaczyć co się dzieje, tylko ty masz zdrowy rozsądek.
I się zaczęło...
— Bo on jest jakiś głupi, Kamyk, on myśli że wypłynie...!
— On mnie wyzywa! Nie wolno się wyzywać! Będę królem piratów bo tak postanowiłem!
— Spuszczę mu takie lanie, że popamięta...!
— No to chodź! Jestem już silny, mam siedem lat i cię pokonam!
— No, właściwie to chodzi o to, że się spierają o tytuł króla. Ace mówi, że to głupie, a Luffy, że wcale nie — podjął Sabo, patrząc to na jednego to na drugiego. Nabrałam jako takiego obrazu sytuacji i problem Złotego Lwa stał się niemal ziarenkiem w tym potężnym młynie codziennych problemów.  Próbowałam dyplomacji.
— Myślę, że musisz jeszcze trochę poczekać by sięgnąć po tytuł króla, Luffy — odezwałam się jak najbardziej poważnie. Siedmiolatek – niechętnie – przyznał mi rację. —  A co do ciebie, Ace, to nie sądzę, by zdobycie tytułu króla było głupie. Tu chodzi o wolność, tygyrsie szczenię, to coś, czego jeszcze nie rozumiesz.
— Głupota — skomentował mój bratanek i odwrócił głowę, dając dowód swej pogardy.
—  Sam jesteś głupota — wytknął mu Luffy i naciągnął kapelusz na głowię. Patrzyłam na to z sentymentalnym uśmiechem, ale niczego nie komentowałam.
— Proponuję wrócić do domku na drzewie i coś zjeść. Musimy przygotować trochę miejsca w waszej kajucie, jako że Luffy zostaje z nami. — Szybko zrozumiałam, że Ace się zdenerwuje, Luffy zacznie się śmiać i kiwać głową, a Sabo... — Obawiam się, kochanie, że masz teraz drugą głowę do pilnowania.
— Chyba tak. Czy mógłbym doliczyć sobie do mojego miesięcznego wynagrodzenia bonus?
— O jakiej kwocie mowa?
— O czterech.
— Nie ma takiej możliwości! — Targowałam się, idąc do domku na drzewie, za nami maszerował Ace i przekrzykiwał się z siedmiolatkiem, do którego zapałałam prawdziwą sympatią.
— Kamyk, jesteś niesprawiedliwa. Wiesz, ile kosztuje mnie uważanie, by Ace nie wpadał na głupie pomysły?
— On i tak na nie wpada, ty masz tylko dbać, żeby ich nie wcielał w życie.
— Ryzykuję swoim zdrowiem! Nie, stanowczo nie będę nawet rozmawiał, jeśli zejdziesz poniżej trzech.
— Twarde negocjacje, zgodzę się na dwie plus zwiększę limit świąteczny o kolejne trzy, co nam daje łącznie dwadzieścia siedem książek dodatkowo, rocznie. A doliczmy do tego dwadzieścia cztery pozostałe, pięć urodzinowych i siedem noworocznych. To więcej, niż jesteś w stanie pochłonąć.
— Czy ja usłyszałem wyzwanie?
— Kamyk, jestem głodny! Co na obiad?! — rozległo się za nami. Luffy stanowczo dopominał się całego jadłospisu na kolejny tydzień i właściwie uznał, że moglibyśmy zjeść siedem obiadów jednego dnia. Kto bogatemu zabroni.
Gdy późno w nocy  chłopcy poszli spać, siedliśmy z Garpem przy ogniu i butelce mocnego, słodkiego wina. Marynarz zażył tabaki, odkaszlnął  i rozparł się wygodnie w fotelu.
— Już się do was przyzwyczaił — zaczął, mimowolnie spoglądając na ciemny zarys domu. — Cieszę się, że nie będzie sam. Dobrze się nim opiekuj, Kamyk.
— Jest w najlepszych rękach na świecie — odpowiedziałam i przemknęło mi przez myśl, że muszę ponownie wybrać się na zakupy, tym razem z nową, najmłodszą pociechą.
— A co do Lwa, nie sądzę by po ciebie przyszedł. Po Nowym Świecie ciągle chodzą plotki, że nie żyjesz.
— Och tak — sarknęłam, patrząc na niego z ukosa — te, że nigdy nie istniałam, też się dobrze trzymają. Że też masz czelność patrzeć mi w oczy — westchnęłam bez agresji. Siedzieliśmy tak dłuższą chwilę, pochłonięci myślami, trawiąc nowe informacje.
— Wiesz, Ralagan, nigdy nie sądziłem że będziemy się spotykać w takich okolicznościach. Sądziłem, że na zawsze pozostaniemy wrogami i już do końca będę słyszał twoje sobaczenie. A oto siedzimy pod jednym drzewem i stanowimy gwarancję przeżycia co najmniej dwójki dzieci śpiących u góry. Ten Sabo...
— Wiem. Nie jestem głupia. Pochodzi z Wysokiego Miasta i przyznano mu status zaginionego. Szlachta. Nie wiem, jak to się stało że nikt go nie szuka, ale nawet jeśli... — spojrzałam na niego poważnie, z determinacją wypisaną na twarzy — to skoro uciekł, najwyraźniej miał powód. I dopóki nie usłyszę od niego, że chce wrócić, nie pozwolę go sobie odebrać.
— Jestem tylko wice admirałem — wzruszył ramionami — czy mogę się mierzyć z Imperatorową?
— A czy nie powinieneś tego gdzieś zgłosić? Do jakiejś opieki społecznej czy domu dziecka?
— A byłoby mu tam lepiej?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz