25.05.2017

04. Zamieszanie w Wysokim Mieście! Nadchodzi Kamyk!

Piątka się tworzy, powinna być bez opóźnień w piątek, tj. 2.06, ale szóstka raczej pojawi się jedenastego zamiast dziewiątego bo zwalają nam się do domu ludzie, a tychże ludzi trzeba będzie później z chałupy wyprawić. Nie mniej dedlajn nieodwracalnie na jedenastego. Kto wie, może zdołam utrzymać taką formę przez dwa miesiące? 




Królewstwo Goa. Pięknie. 
Splunęłam z niesmakiem, mając przed oczami potężne wysypisko nazwane Szarym Terminalem. W oparach i smrodzie niepodobna było wytrzymać, a kiedy odkryłam żyjące w nich organizmy, zwane potocznie ludźmi, zwątpiłam we wszystko, co mądre. Pomiędzy kupami gruzu i złomu wszelkiego rodzaju mieszkali starcy i młodzi, obdarci, okaleczeni. U niektórych fizys świadczyła o szczególnie złym charakterze, wejrzenia mieli jakby tylko czekali, aż zaśniesz, by cię okraść i poderżnąć gardło. Ach, gdzie były czasy, gdy poważny morderca ukrywał się pod maską przyzwoitości i dobrych manier? 
Nawet nie ruszyłam się z miejsca, gdy kilku domniemanych bandytów podeszło do mnie od tyłu, z poszczerbionymi, przeżartymi rdzą nożami. Ich uśmiechy od biedy można by uznać za złowieszcze, gdyby nie próchnica i ubytki. A z resztą, kto był na oceanie ten wiedział, że podarte ubrania i nędzny ekwipunek świadczyły o zdolnościach posiadającego je. A wspomniane zdolności były najwyraźniej skrajnie ubogie w wymienionym wypadku. I choć spodziewałam się takiej sytuacji prędzej, czy później, to jednak przeżyłam chwilowe rozczarowanie. Przyzwyczajona, że tak piraci, jak marynarze boją się choćby odezwać z moim towarzystwie, nie rozumiałam, jak banda włóczęgów z podrzędnej wysepki na East Blue śmie tak otwarcie mnie podchodzić. Cierpliwości starczyło mi na całą minutę. Pięcioosobowa banda leżała, rażona dominacją, a ja, by nadać całej akcji odrobiny smaku, odpaliłam papierosa. Chcąc, nie chcąc, musiałam się zagłębić w ten nieszczęsny smród, bowiem Dadan powiedziała mi, że Ace przebywa przeważnie w Szarym Terminalu. 
Dadan... taaak, słusznej postury kobieta, szef górskiej bandy złodziei, opiekunka Ace'a od maleńkości. To Garp wpadł na ten pomysł. Umieścić dziecko u morderców i grabieżców. Choć patrząc na drewnianą chatę i stadko kur sądziłam, że ta banda bardziej zajmuje się życiem wiejskim niż prawdziwym złodziejstwem. Wydawali się trochę mało kompetentni, choć czy na złodzieja trzeba było mieć solidny życiorys?
Jedyne, co mnie zirytowało, to reakcja na moje przybycie i obwieszczenie, po co przybyłam. Nie spodziewałam się, że Dadan wzniesie ręce ku niebu i zacznie odmawiać dziękczynienie za "koniec mąk z dzieckiem diabła", ledwo się zresztą powstrzymałam by nie ukręcić jej rudego łba.
— To nie wygląda dobrze — skrzywiłam się, zdegustowana, i przespacerowałam po obszernym, pustym pomieszczeniu, pośrodku którego było jedynie palenisko. Wodziłam wzrokiem po drewnianej podłodze i takich ścianach, pustych i nieprzyjemnych, a wokół unosił się smród potu i dymu, nieszczególnie mi przeszkadzający. Dadan, nazywająca siebie szefem bandy, przyglądała mi się z rezerwą. Całą zgraję wywaliłam na podwórko po którym biegały kury, sama rozprawiając się z kobietą, za jedynego świadka mając jedynie ją.
— Czy Garp nie zdradzał żadnych oznak obłąkania? — Stanęłam wreszcie na przeciwko kobiety i splotłam ręce za plecami, posyłając jej surowe spojrzenie.
— A... Ale nie powie mu panienka o tym? — Miała zbyt przymilny ton, a w takim razie dałoby się dojść do porozumienia.
— Nie.
— Ja byłam przeciwna! — Splotła ręce na obfitej piersi, ozdobionej czerwonymi koralami, i zaczęła mówić o wszystkim, co według niej, było niesprawiedliwe. — Przyszedł tu i założył  sobie przedszkole! Nie płaci za utrzymanie szczeniaka, wszystko zostawił na mojej głowie a póki gówniarz był niemowlakiem, nie było problemów. Ciągle jadł albo spał! - Z nostalgią przysłuchiwałam się krótkiej opowieści o jego dzieciństwie, ale choć   chciałam  wydusić każde słowo, wiedzieć o wszystkim-milczałam. — A jak podrósł, zaczęły się pyskówki, ucieczki, wraca do domu w nocy... Mi tam nie jest z tym źle, co mnie bękart obchodzi? Ale że dziecko demona ma demoniczne szczęście, to pewne!
— W takim razie nie będziesz się stawiała, starsza kobieto, jeśli zabiorę Ace'a ze sobą? Twoje problemy się skończą. Nigdy więcej go nie zobaczysz, ani on ciebie.
— Ale Garp się nie zgodzi! — zaprotestowała, jednocześnie starając się, bym nie zmieniła swojej decyzji. — On będzie wściekły! To wice-admirał!
— Wiem kim jest ten stary dziadyga, ale Jones mi świadkiem, mam większe prawa do tego dziecka, niż jakikolwiek inny człowiek chodzący po tej ziemi! — zawołałam z pasją, uciszając kobietę. — Ace pójdzie ze mną. Pójdzie, nawet jeśli się nie zgodzisz. Pójdzie, nawet jeśli zjawi się tu Garp z całą flotą Marynarki. To dziecko. Jest. Moje.
Nie rozumiała. Bogu dzięki, nie pojęła ani jednego słowa i nie wyciągnęła wniosków, co by się nie zdarzyło, gdybym rozmawiała z kimś inteligentnym. Poniosło mnie, bo w pamięci miałam "dziecko demona" i "bękarta" którymi tak łatwo szafowała, a które wypaliły się w moim umyśle jak blizny. 

Na koniec życzyła mi szczęścia i zatrzasnęła drzwi, nie mając najmniejszego pojęcia, jak bliska śmierci była ona i jej banda. W wyniku tej sytuacji przemierzałam Szary Terminal, rozmyślając gdzie też podziewa się mój bratanek. Gdyby nie udało mi się go znaleźć na wysypisku, zostawało jeszcze Wysokie Miasto, mieszczące się pośrodku tej kupy złomu, odgrodzone wysokim murem. Podobno było to najpiękniejsze miasto na East Blue, a skoro tak, to musiało być bardzo bogate. Z wiadomych powodów to było dla mnie najważniejsze.
— Czego tu szukasz, paniusiu? — dopadł mnie jakiś obdartus, którego najwyraźniej skusił mój granatowy płaszcz ozdobiony złotymi guzikami. Spojrzałam na niego spod ronda kapelusza i pomyślałam, że skoro sam się napatoczył, to grzechem będzie go puścić bez wyciągnięcia jakichś informacji.
— Słuchajcie, łajzo — sięgnęłam do kieszeni i wydobyłam stamtąd małą sakiewkę wypchaną drobnymi, na widok której tamtemu zabłysły oczy — dam wam te pieniądze, jak powiecie mi, gdzie znajdę Portgasa D. Ace'a, siedmioletniego chłopaczka.
Złodziej zaśmiał się drwiąco i pokręcił głową.
— Co, zalazł szczeniak za skórę? Ale z takim nożem nie będzie problemu, coby go ukarać. — Wskazał na Habanero i był na tyle mądry, by się domyślić, że nie noszę katany dla zabawy. — Powiem, co mi to szkodzi. To tygrysie szczenię biega po lesie, nie dalej jak godzinę temu widział żem ich, jego i Sabo, na skraju, o tam. — Wskazał ręką przeciwny mojej wędrówce kierunek, i wyciągnął ją po sakiewkę. Rzuciłam mu ją i postąpiłam zgodnie ze wskazówką, zawracając.
— Jeśli ich tam nie znajdę, wrócę — ostrzegłam na odchodnym.
Tygrysie szczenię... Adekwatnie.
Nie lubiłam prostych rzeczy, bo kto lubi? Cenić coś, co dostało się z mety, może tylko ktoś bez ambicji, a choć o mnie można by mówić wiele, to na pewno nie że jestem bez aspiracji. Miałam jakieś nadzieje, że Ace szybko mnie pozna, zaakceptuje i wszystko będzie w porządku, ale liczyłam bardziej na ciężką bitwę. Opatrzność lubiła sobie ze mną pogrywać, czasami wysłuchiwała moich modlitw, częściej nie, lecz w tym wypadku zdecydowała się pójść mi na rękę. Dostałam więc pełne błogosławieństwo na nadchodzącą wojnę.
Słońce stało wysoko na niebie, gdy przetrząsałam obrzeża lasu, cierpliwie wędrując w głąb, ku górze Korubo, i sama sobie się dziwiłam, skąd we mnie taka pacjencja. Powinnam wyciąć ten las w diabły, a jednak szłam sobie spokojnie, wdychając zapach żywicy, i nie przeszkadzało mi, że pół dnia uganiałam się za dzieckiem.
Wywiało mnie daleko od Terminalu, ba, nawet chyba od jakiegoś środka lasu, drzewa rosły coraz rzadziej a przede mną wyraźnie rysowało się zbocze potężnej góry. Porośnięte krzakami wszelkiej maści nie wyglądało na szlak uczęszczany przez turystów, a po chwili dowiedziałam się dlaczego. 
Z mojej prawej strony nadbiegła dwójka dzieciaków. Obaj trzymali w rękach długie rurki i co chwila oglądali się za siebie, zupełnie mnie nie dostrzegając. Jeden leciał w pomarańczowej koszulce, uwalony ziemią od stóp po łokcie, i dyszał ciężko, jakby przebiegł spory kawałek. Drugi szczeniak miał na głowie cylinder, niecodzienne doprawdy, a przy rondzie błękitne gogle. Ubrany zresztą po pańsku, bo kto normalny biega z chustą pod szyją i w czarnych, eleganckich kozakach?
Za dziećmi gonił niedźwiedź. I był to chyba największy okaz, jaki dane mi było widzieć, a widziałam ich sporo. Niemal dziesięciokrotnie większy od normalnego zwierza, pruł na czworakach z niezwykłą jak na swe rozmiary prędkością, i coś czułam, że dwójka uciekających nie dałaby sobie rady.
— Uciekaj! — wrzasnął do mnie ten w cylindrze, przyśpieszając. Naprawdę, dzieci z tą ich niefrasobliwością...
Wyciągnęłam Habanero i cięłam z boku, ponad głowami maluchów. Zatrzymali się natychmiast, nie wiedząc, kogo obawiać się bardziej; kobiety z kataną czy wściekłego zwierza. Stanęło, że jestem bardziej przerażająca. Cięcie powaliło kilka najbliższych sosen i siekło niedźwiedzia niemal na pół. Góra futra runęła z hukiem, z długiej rany wylewała się krew, dzieci patrzyły z niedowierzaniem na martwego zwierzaka, a potem, powolutku odwróciły się w moją stronę. Habanero wróciła na miejsce.
— Ej, dzieciaczki, szukam Portgasa D. Ace'a...
— Nie znam — mruknął ten w cylindrze, ale rzucił zaniepokojone spojrzenie temu drugiemu. Czarnowłose, piegowate dziecko podniosło na mnie ciemne oczy Rogera, wyprostowało się, i mimo strachu rzekło:
— Ja jestem Ace.
O tak. Nie było mowy o pomyłce. Te same oczy, to samo zuchwałe spojrzenie, ta sama postawa "niczego-się-nie-boję-i-możecie-mnie-pocałowac-gdzieś". Rysy twarzy były mieszanką ostrych kształtów Rogera i czegoś delikatnego, pewnie odziedziczył to po Rogue. Przez chwilę nie mogłam uwierzyć, że stoi przede mną mało wierna kopia mojego brata z dzieciństwa.
Otworzyłam szeroko oczy i nie odwarzyłam się odpowiedzieć, choć docierało do mnie, że dziecko niecierpliwie dopytywało, czego od niego chciałam. Chłonęłam jego widok i po kilku długich chwilach zmusiłam się, by ukryć łzy pod kapeluszem. Coś nieznanego ścisnęło mi gardło. To coś przemieszało się z tęsknotą za bratem, żalem po skończonym życiu, ale przede wszystkim ogarnęło mnie nieprzeparte poczucie wyrządzonej krzywdy. Oto mój bratanek dorastał na tej obrzydliwej wyspie, wśród gór śmieci, groziła mu śmierć jak choćby przed chwilą ze strony dzikich zwierząt, a ja... Ja, Emeral D. Ralagan, jego jedyna rodzina, zapijałam się i złorzeczyłam, że życie nie szło tak, jak chciałam. Jak żałosna się wtedy poczułam...
— Jestem... Kamyk — udało mi się wydusić, lecz było to wszystko, jeśli chodziło o prawdę. — Dadan mnie przysłała. Żebym... Mam cię pilnować.
— Dadan? — blondynek w cylindrze, ze szczerbą w zębach, popatrzył na Ace'a nic nierozumiejącym wzrokiem.
— Ta, akurat. Dadan by się cieszyła, jakbym zdechł. Pewnie cię wysłała, żebyś mnie ciachnęła tą wielką kataną. — Ace nie bardzo chciał się dać oszukać, co więcej, jego słowa zadziwiająco wpasowywały się w moją teorię o Dadan. Ale co innego myśleć, a co innego usłyszeć takie słowa od siedmiolatka, więc krew we mnie zawrzała.
— Słuchaj, szczylu, jak mówię, że będę cię pilnowała, to tak ma być — rzuciłam w rozdrażnieniu, ale dziecko wzruszyło lekceważąco ramionami i zamierzało mnie wyminąć. — Tyle lat na morzu, a na starość przyszło mi się zajmować niepokornym pokoleniem. Prawdziwy z ciebie syn twojego ojca, tygrysie szczenię — zaśmiałam się, patrząc, jak Ace robi zwrot o sto osiemdziesiąt stopni i patrzy na mnie z szeroko otwartymi oczami. Wzmianka o ojcu obudziła w nim wściekłość i tego już kompletnie nie zrozumiałam. — Ale Roger był silniejszy — skończyłam, czerpiąc mierną satysfakcję z prawdziwej furii widniejącej w ciemnych oczach siedmiolatka.
— Ty wiesz...! Jak?! Kto ci powiedział?! Ta głupia Dadan! — wrzeszczał, ignorując blondynka, próbującego go uspokoić. Hoho, wątpliwy wdzięk odziedziczył może po ojcu, ale temperament miał zdecydowanie mój.
— Uspokój się, albo obiorę cię ze skóry. Nikt nie będzie do mnie krzyczał, jestem piratem i nie będę znosiła takich histerii. — Poklepałam go po głowie, co było zbyt deprymujące dla siedmioletniego majestatu, więc obwieścił mi to serią bluzgów, niekoniecznie mi uwłaczających. Nie mogłam poradzić nic, że wzbudziło to we mnie śmiech, więc pofolgowałam sobie do woli przez co najmniej minutę. Przekleństwa typu "do cholery" i "co, u diabła" brzmiały w jego ustach zbyt zabawnie, niemniej postanowiłam usunać tę brzydką przywarę. Kląć mogłam ja, i tylko ja.
— Ace! Ace, opanuj się. Hej! Uspokój się!
— Puszczaj mnie! Kobieta czy nie, zaraz tak jej dam popalić...
Zamilkłam natychmiast i spojrzałam na niego beznamiętnie, co skutecznie przerwało tyradę. Ba, spowodowało, że dzieciak się mimowolnie cofnął, ale nie był z tego zadowolony. Pochyliłam się nad nim z zimnym wyrazem twarzy i złapałam za wyświechtaną koszulkę.
— Możesz lać, kogo zechcesz, szczylu. Stawaj do walki z silniejszymi od siebie, ale nigdy, przenigdy nie waż się podnieść ręki na kobietę, kimkolwiek by ona nie była. Zrozumiałeś?
— N... no...
— Coś powiedział?!
— Tak jest!
Był pojętny i jak na siedmiolatka potrafił ocenić, prawidłowo, siłę przeciwnika. Ale maniery miał... W zasadzie to ich nie miał. Spojrzałam na blondyna w cylindrze, wielkie oczy przypatrywały mi się ze spokojem i z jakimś odcieniem sympatii, choć może zbyt się śpieszyłam w osądzie.
— Jestem Sabo. — Ukłonił się grzecznie, zdejmując cylinder, po czym wskazał na niedźwiedzia. — Nigdy nie widziałem czegoś takiego. To było niesamowite! Jak pani to...
— Jestem Kamyk.
—Tak masz na imię? I będziesz pilnować Ace'a? No, przydało by się, bo ostatnio cały czas wpada w kłopoty.
— Zamknij się, durniu! Przyłożyć ci?!
— Jakbym się ciebie bał, bałwanie!
— No, no, wystarczy. — Złapałam metalowe rurki, nim poszły w ruch. — A teraz bądźcie łaskawi mi powiedzieć, dlaczego to zwierzę was goniło.
— Nie będziemy łaskawi! Zostaw nas w spokoju! Masz za mną nie łazić! — Nie, zdecydowanie nie mogło być za łatwo. Nawet jeśli miał jakieś zdolności oceny sytuacji, to natura uposażyła go w ojcowską brawurę. Wojna musiała się rozpocząć.
— A gdzie mieszkasz? — Sabo z kolei przedstawiał zupełnie odmienną osobowość. Zastanawiałam się, skąd się wziął ubrany po pańsku dzieciak w lesie, ale uznałam, że na razie nie powinnam o to pytać. Cierpliwość, której mi poskąpiono, musiała stać się moim drugim imieniem. 
— A co cię to obchodzi? Głupi jesteś, czy co?! Po co o to pytasz?! Jak ona...
— Nigdzie, dopiero przypłynęłam.
— Co? Statkiem?! — Teraz już obaj mieli zainteresowane miny i błyszczące oczy, a kiedy pokiwałam głową, prawie zapiszczeli z podekscytowania. Banshee chyba miała uratować mi skórę.
— Ano, a czymże pływają piraci?
— Piraci?! Jesteś piratem!
— Ale przecież jesteś dziewczyną — zaprotestował przytomnie mój bratanek, przejawiając niemiłą mi cechcę charakteru.
— Na morzu dziewczyny są silniejsze od chłopaków — poinstruowałam poważnie, ale niezbyt mi uwierzyli.
— A pokazałabyś nam ten statek? — Sabo odważył się zapytać, Ace stał nadąsany, ale widać było, że tylko czeka na pozwolenie by pognać na wskazany brzeg. Ucieszyła mnie ta chęć do okrętów, morza i piratów, być może Garp nie zepsuł na tyle dziecka, by ten podjął się bycia Marynarzem. To byłoby mi solą w oku, pokaźnej wielkości solą.
Jako przebiegła Imperatorowa, wyjęta spod prawa, szybko dostrzegłam swoją okazję w pytaniu blondynka i powzięłam zamiar by kuć żelazo póki gorące. Pięknie to z mojej strony, że wzięłam pod włos dwóch siedmiolatków, Ray śmiałby się ze mnie do rozpuku.
— Kto wie? — zapytałam, wzruszając ramionami. — Najpierw musiałabym was poznać... Nie wolno pokazywać swoich okrętów małym dzieciom, jeśli się ich nie zna. A wy, tygrysie szczenięta? Może chcecie przyjść i zniszczyć mój piękny stateczek?
Poczęli się zarzekać, że nigdy, że w życiu, absolutnie by się nie ośmielili, ale widząc, że nie bardzo mnie to przekonywało, obrali inną taktykę. Zapewne w ich pojęciu bardzo przebiegłą.
— No to pozwolimy ci nas pilnować przez tydzień. —Ace łaskawie podał warunki; chęć ujrzenia pirackiego okrętu była o wiele silniejsza niż duma. 
— Za tydzień pilnowania przyniosę wam kawałek płótna z żagli — targowałam się nieugięcie. Dzieciak prychnął lekceważąco i coś tam zamruczał pod nosem.
— Miesiąc!
— Dwa kawałki.
— Co? To głupie! Chcę zobaczyć cały statek.
— A ja tu jestem żeby was pilnować, co poradzisz? — Wyciągnęłam z kieszeni lufkę i papierośnicę. Usiadłam na przeciwko niedźwiedziego truchła i w spokoju, biorącym się doprawdy nie wiadomo skąd, odpaliłam tytoń. — Jeżeli posiedzę tu z wami rok i będę was miała na oku, a wy będziecie się przykładnie zachowywali, to zabiorę was w rejs na Południe.
Wybuch radości ogłuszał, dzieciarnia dopadła mnie i obaj z wielkimi uśmiechami domagali się zapewnień, że mówiłam prawdę i na pewno ich zabiorę.
— Ano, co wam będę broniła. Ale dopiero, jak dotrzymacie swojej części umowy.
— I nie blefujesz?
— Niech mnie piekło pochłonie, jeślim skłamała.
— No to rok, zgadzamy się!
Tak oto przekupiłam dwójkę siedmiolatków rejsem na Południowy Błękit. 

—  Ale wiesz co, Kamyk? -Sabo popatrzył na mnie ponad płomieniami, gdy siedzieliśmy wieczorem na plaży i piekliśmy kawałki niedźwiedziego mięsa. — Nie wiedziałem, że jesteś taka silna.
— Znamy się dopiero pół dnia, sporo jeszcze zobaczysz — uśmiechnęłam się, mile połechtana komplementem i widocznym podziwem blondynka ze szczerbą w uśmiechu. 
— A gdzie będziesz mieszkała? Na swoim statku? — Na dodatek wyglądał na najbardziej trzeźwomyślącego w tym, co by nie mówić, zgranym duecie, a jego troska rozczulała. Siedmiolatek martwiący się o mój nocleg był więcej niż uroczy.
— Nie, gdybym miała wędrować codziennie do tego waszego złomowiska, trafiłby mnie szlag. Macie w tym lesie wielkie, solidne drzewa, więc chyba zbuduję sobie dom na jednym z nich.
— Dom na drzewie?! Poważnie?! — Ace odezwał się po raz pierwszy od trzydziestu minut, i o ile w Sabo miałam już podopiecznego, o tyle mój bratanek był przeciwny. Wizja rejsu nadal mamiła, ale wrodzona upartość kazała mu pokazywać rogi, i uznał, że najlepiej będzie to robić ciszą.
— Ja też chcę! Zamieszkam z tobą! I tak nie mam gdzie mieszkać! Mogę?
— Tch. Ja muszę zostać u Dadan. Dziadek Garp by mnie zabił...
— Nic ci nie zrobi — przerwałam, wydmuchując dym. Ace popatrzył na mnie zdziwiony i na czas naszej krótkiej rozmowy przestał jeść, a zauważyłam, że było to jedno z jego ulubionych zajęć. 
—Skąd wiesz? Kazał mi tu mieszkać i żeby Dadan się mną zajmowała.
— Nim tu przypłynęłam ucięłam sobie z nim pogawędkę. Wyraził zgodę, abym opiekowała się tobą tak, jak uważam za słuszne. Chcesz to na piśmie? 
— Po co? I tak nie umiem czytać - prychnął zaskakująco szczerze, nie wiedząc, że w moim umyśle pojawiła się idea wykupienia wszystkich książek Wysokiego Miasta. — Czyli... mogę z tobą mieszkać w domku na drzewie?
— Możesz. Razem z Sabo, oczywiście.
— I nikt mi nic za to nie zrobi?
— Jeśli ktoś spróbuje, obedrę go ze skóry — rzuciłam lekko, wzbudzając jeszcze większy podziw. - Sabo, co to znaczy nie masz gdzie mieszkać?
— No bo się urodziłem w Gray Terminal i nie mam rodziców i mieszkam w lesie już dwa lata i jest fajnie — wytrajkotał na jednym wydechu. Zmierzyłam go kpiącym spojrzeniem, którego może nie zrozumiał, ale domyślił się, że nie dowierzam, więc zarumieniony odwrócił głowę. 
— Ej, Kamyk.
— Nie zwracaj się do kobiety "ej", szczeniaku.
Cierpiętnicze westchnienie było jedyną odpowiedzią, po czym Ace popatrzył na mnie z natężeniem.
— Co myślisz o Gol D. Rogerze? — Jego twarz mieniła się tysiącem emocji, od wyczekiwania, przez wściekłość po smutek, i od mojej odpowiedzi zależało, co ostatecznie wygra. Nie śpieszyłam się. Dostrzegłam wcześniej jego reakcję na wzmiankę o Rogerze i podejrzewałam, że Garp zdążył mu naopowiadać bzdur.
— Najlepiej nie myśleć o zmarłych — mruknęłam niezobowiązująco, ale jak na siedmiolatka przystało, chciał usłyszeć konkrety. 
— Ale wiesz, że jestem jego synem, a dziecko demona ma diabelskie szczęście i powinni mi uciąć głowę!  — Plótł trzy po trzy, ale wyciągnięcie morału wcale nie było tak skomplikowane. Przypatrywałam mu się w ciszy, pozwalając, by wyrzucił wszystko, a kiedy w końcu płacz odebrał mu mowę, postanowiłam rozprawić się ze wszystkimi, którzy nabili mu głowę bzdetami o śmierci i niechcianym potomku. Żałowanie życia? Przepraszanie za swoje narodziny?
Zapłacą mi za to. Będą gorzko płakać, gdy ich wytropię, choćby mnie potem mieli zawlec do piekła.
— Słuchaj, Ace, powiedziałeś mi, że chcesz kiedyś wypłynąć w morze... — Nabiłam lufkę i rozłożyłam się wygodnie na piasku, opierając głowę o zwinięty płaszcz. — Jak przekroczysz Czerwoną Linię i znajdziesz się po drugiej stronie, usłyszysz o Rogerze rzeczy, których nikt tutaj, na Błękitach, nie wie. — Niebo mieniło się milionem gwiazd, układały się w sobie tylko znane szlaki. Cudownie było patrzeć na nie, słuchać oceanu i leżeć na plaży, w towarzystwie dwóch siedmioletnich chłopców. W tamtej chwili powoli docierało do mnie znaczenie słów Jangcy. Oni cię potrzebują powiedziała.
— Słuchajcie i zapamiętajcie, co teraz powiem. Żaden prawdziwy pirat nie powie złego słowa o Królu. To Roger pokazał ludziom, że mogą być wolni. Ktoś, kto mówi inaczej, powinien zostać powieszony.
— Ja... — Ace starł łzy z upstrzonych piegami policzków i pociągnął głośno nosem — też chcę być wolny.
— Ja też! I popłyniemy na ocean! Napiszę o tym książkę.
Jeżeli zechce zostać piratem, pobłogosławisz mu i sprawisz, by był najpotężniejszym. 
— Tak zrobię, Ed. 

Obudził mnie pomarańczowy blask wschodzącego słońca i ciche pochrapywanie. Ace i Sabo spali w najlepsze, przykryci moim płaszczem i przedstawiali sobą obraz sielanki i beztroski. 
Nie pamiętałam, bym kiedykolwiek wcześniej czuła się tak szczęśliwa i pełna spokoju. Emocja granicząca między ekstazą a pełnią psychiczną towarzyszyła mi przez cały dzień i nabierała siły, gdy oczy rejestrowały obraz chłopców tuż obok mnie. Nie miałam wątpliwości, że coś takiego czują matki i dla tego szczęścia są gotowe poświęcać swe ciała, zdrowie i życia.  Nie mogłam się jedynie zdecydować, czy bardziej jestem szczęśliwa, czy mam większą ochotę pozabijać ludzi odpowiedzialnych za samotność dzieci, lecz kształtowało się we mnie coś nowego i miałam tego pełną świadomość. To coś było w błysku czarnych oczu Ace'a, w radosnym uśmiechu Sabo. Dokonywała się we mnie przemiana na miarę wielkiej rewolucji i porywała wszelkie dotychczasowe uczucia i poglądy, poczęła rzeźbić od nowa duszę, robić miejsce w sercu. Ze zdumieniem skonstatowałam, że dwanaście godzin później byłam zupełnie inną osobą od tej, która ze znużeniem chciała tkwić w kajucie, zamknięta na cztery spusty. Jednocześnie zrozumiałam, że dwójka tych dzieci zrobi ze mną, co będzie chciała, a ja z uśmiechem na to pozwolę. 
— O, dzień dobry — Sabo ziewnął i przetarł zaspane oczy.
— Ano, dobry, a przynajmniej taki się zapowiada. Cóż, dziecko? Chcesz jeść? — Uśmiechnęłam się, wytrząsając piach z butów.
— No, zjadłbym coś — przyznał, szukając wzrokiem resztek z wczorajszego wieczora, ale nawet nie chciałam o tym słyszeć.
— Ace, musisz wstać. — Blondynek szturchnął śpiącego, ale równie dobrze mógłby prosić kamień. Ace spał snem sprawiedliwego, zaplątany w mój płaszcz, i najwyraźniej miał przyjemne sny, bo uśmiechał się odrobinę.
— Ace, mięso! — zawołałam i zgodnie z moimi obliczeniami siedmiolatek podniósł się do siadu prawie natychmiast.
— Gdzie? — zapytał sennie i trochę się obraził, gdy niczego nie zobaczył. 
— Pójdziemy do miasta. Zjemy coś a potem trzeba brać się do roboty. Pewno macie tu tartak? Z takim lasem nie ma mowy, żeby nie. Trzeba jakichś mebli, szkła do okien, parę rur... — wyliczałam po drodze, planując szczegółowo budowę nowego domu.
— I ty to wszystko kupisz? — zakpił Ace.
— A co, mam ukraść parę desek? Dziecino, kradnie się tylko coś, co jest warte narażenia życia. A drewno, jakie by nie było, w moim pojęciu nie posiada takiej wartości — od razu rozpoczęłam nasze pożycie od kilku mądrości życiowych.
— Kamyk, a jak chcesz za to zapłacić? — W sukurs przyszedł mu Sabo. Westchnęłam ciężko.
— Normalnie, pieniędzmi. 
— Ukradłaś je?
— Och, dobry Boże... Nie, nie ukradłam, uczciwie zarobiłam.
— A tak właściwie, nie powiedziałaś nam jak nazywa się twój statek — wtrącił nagle Ace, zakładając ręce na kark. Zwilżyłam wargi językiem i nie pierwszy raz pomyślałam sobie, że ten duet doprowadzi mnie kiedyś na skraj wytrzymałości.
— Banshee — przyznałam niechętnie. Jęknęli unisono, jakby byli zawiedzeni nazwą budzącą strach na drugiej połowie świata.
— A nie lepiej Wąż Morski?
— Albo Piekielny Wojownik Mórz? — podsunęli, zapewne w dobrej wierze. — Zmień je na coś fajniejszego.
— Ach, wy tygrysie szczenięta, chcecie wypłynąć na morze a nie znacie podstaw? Kto was wychowywał? Słuchajcie, statek otrzymuje tylko jedno imię — nakreśliłam poważnym głosem, a duet słuchał jak zaczarowany, nie spuszczając ze mnie ciekawskich spojrzeń. — Nie wolno go zmieniać, ponieważ z nim jest związany duch okrętu. Jeżeli przechrzcicie statek, opuści was szczęście i zatoniecie - skonkludowałam ponuro, acz prawdziwie, do wtóru okrzyków zgrozy.
—Niemożliwe!
— A jednak! Spotkałam kiedyś człowieka, który należał do załogi statku Srebrnej Małży, zostali zaatakowani, przegrali, a ich statek został wcielony do floty Marynarki i przechrzczony na Wolność. Zatonął cztery dni później.
— Ja cię...
— Ocean to prastara potęga, nigdy nie żartujcie z jej praw. 

Jeżeli weźmiemy iloraz inteligencji przeciętnego człowieka i dodamy do niego przezorność, dbałość o szczegóły, dystans i umiejętność poprawnej oceny sytuacji, wyjdzie nam materiał na dobrego przywódcę. Ale jeżeli ten sam iloraz inteligencji dodamy do brawury, zapominalstwa, szybkiej acz nie zawsze trafnej oceny sytuacji, dostaniemy glinę na idiotę. I to idiotę nieustraszonego, a to bardzo zły gatunek ludzi. W obu przypadkach podstawowym czynnikiem jest siła i dobry charakter, oraz pragnienie wolności, ale pozostałe składniki różnią się od siebie jak niebo i ziemia. I te dwa rodzaje przedstawiane były przez moich podopiecznych. 
Ace nie bał się niczego, prawie, i zawsze wychodził przed szereg. Sabo na ogół chwilę pomyślał, nim stanął przed silniejszym przeciwnikiem, i choć jeszcze był za mały, by próbować strategii na wielką skalę, początki były obiecujące.
Tydzień po wybudowaniu domku na drzewie - bardzo stylowego należy dodać - dwoje przyszłych wojowników mórz postanowiło sprawdzić moją siłę. Domagali się walki na poważnie i wszelkimi sposobami próbowali wymusić obnażenie Habanero. Dopiero gdy po kilku wrzaskach zmieniłam taktykę, to jest zniżyłam ton i obdarowałam ich cokolwiek chłodnym spojrzeniem, uspokoili się. 
— Ta katana nie ma litości i służy tylko do obrony przed prawdziwymi wrogami. 
Wyobrażaliście sobie kiedyś pojedynek między dwoma kociętami a ich trygrysią matką? Byłoby to w przybliżeniu podobne do tamtejszej walki. Metalowe rurki zamierzyły się na mnie i wśród bojowego okrzyku próbowały dosięgnąć. Niestety, za każdym razem chybiały, a gdy któraś znalazła się zbyt blisko, kurczyła się o kilka milimetrów. Po kilku minutach bezowocnego wymachiwania bronią, jeśli można to tak nazwać, chłopcy się wycofali, posyłając mi zaskoczone spojrzenia.
— No, to wszystko? — zapytałam, udając zdziwienie. — W takim razie moja kolej. — Zrobiłam minę świadczącą o złych zamiarach i najwyraźniej chłopcy pojęli grozę sytuacji.
— Odwrót! Odwrót! — zakomenderował Sabo, a Ace, jeszcze chwilę się wahając, dał mu czas na ucieczkę.
— Dokąd to? — zapytałam i porwałam najpierw mojego bratnka, a potem dogoniłam blondynka, i pobiegłam prosto na wysokie urwisko.
— Ejejejej! Kamyk! Co ty chcesz zrobić?
— Jak to co? Pozbyć się przeciwników, utopię was — wyszczerzyłam się radośnie, słysząc ich przerażone głosy. Używając Ślizgu dotarcie na brzeg zajęło mi kilka chwil, i zgodnie z zamierzeniem dwóch siedmiolatków zawisło nad poszarpanymi skałami o które uderzały fale.
— Poddajecie się?
— Tak, tak, ale nie puszczaj nas! Kamyk! Nie puszczaj!
Odstawiłam ich na ziemię, a po kilku głębszych oddechach mój duet się uspokoił i całą walkę skwitowali śmiechem.
— Jesteśmy strasznie słabi — zaczął Sabo, patrząc na mnie z zawstydzeniem.
— Nonsens, tygrysie szczenię. Macie tylko po siedem lat, czego niby od siebie wymagasz? — Spojrzałam na rozpościerające się przed nami morze i uśmiechnęłam się nostalgicznie, czując nieprzepartą chęć przywołania Banshee i popłynięcia w stronę zachodzącego słońca...
— Kamyk, ja też chcę być taki silny, naucz mnie! — Padł rozkaz gdzieś z okolic moich bioder. Czarne oczy Ace'a patrzyły na mnie z determinacją i uporem, a po chwili ten sam wyraz zobaczyłam w spojrzeniu Sabo. Zastanowiłam się przez chwilę, jakby taka decyzja kosztowała mnie wielkiej ofiary, i dopiero po długiej, bardzo długiej chwili odezwałam się niechętnie:
— Ale wtedy będę musiała zostać tutaj dłużej.
— Stoi.
— Zgoda.
— A nie za szybko podjęliście decyzję? — roześmiałam się z poważnych min. Stali ramię w ramię, z rękami skrzyżowanymi na wątłych klatkach piersiowych, i przedstawiali sobą obraz prawdziwej powagi i zdecydowania. Pochyliłam się nad nimi i niedbałe fryzury zostały zburzone przez moje dłonie.
— Zrobię z was najsilniejszych piratów tego świata, tygrysie szczenięta. 

6 komentarzy:

  1. Odpowiedzi
    1. No.
      Na Drodze już byłam. Zrezygnowałam z pisania komentarza na rzecz czegoś innego co już kiedyś Ci obiecałam.

      Usuń
    2. Bij mnie, ale za chuja nie wiem, o czym mwoisz ;D Ale nie dziwota, ze nie pamietam, w koncu, tch. Coś mnie tknęło, żeby zajrzeć no i pacz. I widzę już tydzien wczesniej cos sie tu działo.

      Usuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń