19.05.2017

03. Natura

Miałam ten rozdział gotowy tak dawno... Za cholerę nie wiem dlaczego go tu nie wrzuciłam wcześniej. No ale...
Błędy przebaczcie. Nawet nie będę o to prosić w wypadku mojej nieobecności, bo to by było za dużo.



Namur należał do trzeciej dywizji od dnia, w którym Białobrody przygarnął go do załogi. Na statku traktowano go jak równego, początkowa rezerwa zmieniła się w bezgraniczne zaufanie gdy rybolud dał się poznać jako oddany towarzysz. Po czterech latach pod żaglami Moby Dicka Namur był nazywany "bratem" przez załogę, oraz "synem" przez Edwarda, a sam określał ich mianem "rodziny". Czuł się bezpiecznie na pokładzie, unikał przebywania na wyspach, nie chcąc rzucać się w oczy i prowokować ludzi. Wiedział, że się go bali i że ten strach wprawiał piratów w zły humor, a od lęku do nienawiści był jeden krok. Nie potrzebował zresztą innych. Załoga wystarczała mu w zupełności i do momentu pojawienia się Ridy i Lereny wszystko było poukładane. 
Namur dostrzegł reakcję Ridy na swoją odmienność - niebieskawy kolor grubej skóry, rekini wygląd i potężne, przerażające szczęki - nie dało się jej bowiem zamaskować ludzkim ubiorem i chodzeniem na dwóch błoniastych płetwach. Dlatego starał się schodzić jej z oczu, nie chcąc widzieć w nich obawy, obrzydzenia czy pogardy. Kobieta wyczuła to lecz ilekroć chciała za to przeprosić - Namur znikał. Sprawę rozwiązała Lerena, która do tamtej chwili nie miała z ryboludem najmniejszej styczności. "Ludzki narybek" był tak kruchy i tak skory do płaczu, że pirat nie miał serca "torturować go swoim wyglądem". Przemowa Thacha na temat tolerancji niewiele pomogła.
Kiedy więc dzień po nadaniu drugiego imienia Lerena Zafira bawiła na pokładzie Moby Dicka, ku uciesze zebranych próbując ustać na dwóch nogach, Rida szukała sposobu na podejście do ryboluda. Namur rozmawiał z Marco, stojąc nieopodal kapitańskiego fotela, a od Ridy i dziecka dzieliła ich odległość jakichś sześciu metrów. Edward patrzył na wyczyny małej, popijając co jakiś czas z beczki rzekomo wodę.
- Chmielową naturalnie - rzucił Thach po swojemu i głośniej zachęcał Lerenę do karkołomnych wyczynów, jakimi były pierwsze kroki. Niestety, dziecko nieszczególnie przejawiało po temu chęci i po kilku sekundach stania klapała sobie znów na pokład, klaszcząc w ręce do wtóru zawiedzionego jęku pirata, jakby bawiło ją robienie mu na złość.
Po chwili rozejrzała się wokół, przekręciła na brzuch i poczęła raczkować w kierunku Marco i Namura, a za nią podążyła Rida. Cudem, rybolud ich nie zauważył, tak był pochłonięty rozmową, i dopiero szarpnięcie za nogawkę zwróciło jego uwagę. Spojrzał w dół i zastygł, widząc maleńką Lerenę dotykającą błoniastych płetw. Podniosła na niego zdziwiony wzrok i roześmiała się dźwięcznie, po czym poklepała prawą płetwę i wyciągnęła rączki do góry.
- Chce na ręce - poinformowała uśmiechnięta Rida, wychylając się zza pleców ryboluda. 
- A... Ale ja nie mogę... - zaprzeczył zachrypniętym głosem i cofnął się o krok, na co Lerena znów poraczkowała w jego stronę.
- Jej wysokość nie zna takiego słowa jak nie, yoi - zaśmiał się Marco i w duchu pogratulował dziecku zmyślności. Kierowała się instynktem i swoją krótką wędrówką mogła zrobić coś niezwykłego. - Bierz tą despotkę na ręce, albo wymusi na ojcu rozkaz i nie będziesz miał wyjścia. 
- Marco... Ja nie mogę... Ona jest taka malutka... - protestował urywanym głosem, pokazując ostre zęby w geście zdumienia. Lerenie przestało się podobać długie czekanie, stęknęła ponaglająco i spróbowała się podnieść. Gdy wreszcie stanęła z wyciągniętymi do Namura rączkami, a ten cofnął się az pod falszburtę, dziewczynka postawiła w jego stronę pierwszy krok. Marco wstrzymał oddech, Rida zastygła, a dziecko parło na przód, krok po kroczku, do ryboluda, gaworząc do siebie, jakby zapowiadała uciekającemu, że go dogoni. 
Nie uszła sześciu kroków, a nogi się pod nią ugięły i usiadła, lecz po chwili ponownie się podniosła i znów zrobiła kilka kroków. 
Namur schylił się i podniósł ją powoli, nie pojmując dlaczego kruszyna nie uciekała z płaczem. Dlaczego zmusiła go do przyjęcia odpowiedzialności za jej bezpieczeństwo. A zrobiła to z uśmiechem i dziecięcą ufnością, sprawiając, że rybolud zupełnie skapitulował. Wpatrywał się przez chwilę w złote oczy dziewczynki i czuł, że cała złość i żal do ludzi za nienawiść i nieufność topnieje. Małe rączki dziewczynki leczyły rany w duszy, które wyrządzili inni, Namur z niedowierzaniem spojrzał najpierw na Marco a potem na Edwarda.
- Tak, właśnie to chce nam wszystkim powiedzieć, yoi. Dzieci nie rodzą się z nienawiścią, uczą się jej.
- Ona... ona jest taka malutka... Tycia - wyszeptał Namur, podtrzymując dziecko obiema rękami. Jej rączki badały grubą szyję, jeden palec dźgnął go w skrzela, inny w policzek, a potem Lerena wzięła się za badanie szczęki i nieporadnym gestem nakazała ryboludowi rozdziawić paszczę, co ten natychmiast uczynił.
- Ej, ej, ej, gdzie pchasz tę tycią głowinę, yoi? - Marco zareagował natychmiast i cofnął Lerenę, która chciała dokładnie zbadać możliwości namurowych szczęk. - Namur, nie otwieraj gęby, pokaleczysz ją przypadkiem.
- Nie chciałem!
- Mówię przypad...
- Marco, zabierz ją! Nie mogę zrobić jej krzywdy! Ona jest taka tycia!
- Zawrzyj gębę bo ją wystraszysz!
Sprzeczkę przerwał głośny śmiech Edwarda, który obserwował całe zajście. Lerena obejrzała się, reagująca zawsze na głos Białobrodego, i zawtórowała mu radośnie. 
- Lerena Zafira postawiła dziś swoje pierwsze kroki - ogłosił tym, którzy nie widzieli zdarzenia. - Należy to odpowiednio uczcić!
Zbiorowy okrzyk radości przetoczył się po pokładzie, wprawiając wszystkich w doskonały nastrój. Kilku życzliwych pobiegło do mes, ładowni oraz kambuzy by obwieścić rozkaz ojca i rozpocząć przygotowania. 
Namur przekazał dziecko Edwardowi, a gdy mała była na jego dłoni ziewnęła i postanowiła się zdrzemnąć, nie rozumiejąc całego zamieszania. Po prawdzie już wcześniej stawiała kilka niepewnych kroków w swojej kajucie, a na pokładzie zwyczajnie jej się nie chciało, wiedząc, że ma sporo osób do noszenia na rękach.
Obudziła się dopiero wieczorem i na wstępie dostała ciepłego mleka od Thacha, który wyjątkowo wcale nie narzekał z tej okazji.


- Na litość boską i całej reszty, Midway! - Stanęłam na mostku i patrzyłam na swojego oficera jak na patroszoną ośmiornicę. - Czy można wydać wam rozkaz z wiedzą, że go, kurwa, wykonacie?
Moja nowa załoga należała do tego gatunku ludzi, którym do rozsądku przemawia jedynie przemoc i sobaczenie, ale o ile wcześniej słuchano mnie bez zająknięcia (i nie stosowałam żadnej z wyżej wymienionych zasad) tak po opuszczeniu Luku wszystkim nagle odbiło. I ja tego absolutnie nie pochwalałam, ba, byłam pewna, że za tę niesubordynację polecą czyjeś głowy, bez znaczenia, że to nie spowoduje niczyjej śmierci.
Pirat o finezyjnie brzmiącym nazwisku Midway, mój pierwszy oficer cholera-go-wie-skąd, popatrzył na mnie wodnisto-niebieskimi oczami i pokazał w zwodniczo służalczym uśmiechu kilka popróchniałych zębów.
- Jaki rozkaz, kapitanie? - zapytał, udając głuchego na wrzaski ze statku obok, na którym moja załoga dokonywała właśnie rabunku i mordu.
- A taki, żeby trzymać się z daleka od statków Nowego Świata, wraży synu?! - ryknęłam i przeskoczyłam przez poręcz Banshee, lądując twardo na deskach pokładu. Złapałam odrobinę wyższego bosmana za fraki i pociągnęłam w dół. - Wy sobie myślicie, Midway, że będziecie robić wszystko, bo już duszę straciliście a ja ją jeszcze mam? Skalpujecie ludzi a mieliście tylko ich eskortować! - Odepchnęłam go i splunęłam ze złością. - Jones to Jones ale jego tutaj nie ma. Ja wydaję rozkazy na tym statku i niech mnie zamkną w Impel Down, jeśli któryś z was, hołoto, mnie zastąpi! Zbieraj demony na statek, każ im puścić ten holk z dymem i składajcie ofiary, by rabowana łajba nie należała do nikogo ze znanych mi piratów. - Przeszłam na dziób, nie reagując na krzyki i utkwiłam wzrok w horyzoncie, mając nadzieję, że wypatrzę zarys jakiejś wyspy.
 Załoga Banshee była bandą głodnych upiorów, których cieszył widok śmierci - im okrutniejsza, tym lepiej. Dopóki napadali tylko na okręty Marynarki, kiwałam przyzwalająco głową, sama chętnie przelewając krew znienawidzonych żołnierzy. Ale mordy zachodziły zbyt daleko i obawiałam się, że wkrótce ta banda wymknie mi się spod kontroli. Należało dać im nauczkę, bo choć byli kimś na pograniczu ludzi i duchów, nadal mieli ciała, które można było dotkliwie zranić.
Gdy Midway zebrał wreszcie całą setkę, zmachaną acz uradowaną z wieczornej przygody, nakazałam wyszukać pomysłodawców, którymi byli sternik i marynarz bez rangi, i urządziłam chłostę ku uciesze gawiedzi. Dopiero wtedy wyznaczyłam kurs by przekroczyć Czerwoną Linię i udać się do Alabasty, by odnaleźć starą Jangcy.

W Kwaterze Głównej Marynarki toczył się spór między Tsuru a Garpem i wcale nie była to kłótnia o błahostkę. Tsuru dowodziła, że ostatnie raporty dotyczące strat Marynarki są może kłopotliwe, ale nie na tyle, by zawracać nimi głowę Admirałowi Głównodowodzącemu. Garp słuchał intuicji a ta podpowiadała, że na Nowym Świecie dzieje się coś złego. Znając więcej szczegółów niż Tsuru wnioskował, że pojawiła się grupa wyjątkowo brutalnych piratów i martwił się nią, bo oskalpowanie i zupełne rozbebeszenie ludzi nie wyglądało na robotę amatorów. Należało wymóc zgodę na oddelegowanie co najmniej dwóch Admirałów w tamte rejony. Problem był w tym, że nikt nie wiedziałby nawet, jakiego statku szukać bo wszyscy świadkowie byli martwi.
Po dłuższej chwili milczenia Garp, siedzący na przeciwko Tsuru, westchnął ciężko i odchylił głowę na oparcie kanapy.
- Rób sobie co chcesz, uparta kobieto, ale uprzedzam, to nie jest robota jakichś partaczy. Jeszcze będziemy mieli kłopoty, jak tego nie zdusimy w zarodku.
- Biorę twoje zdanie pod uwagę i mówię ci mimo to że to parę chłystków którzy mają o sobie mniemanie boskie - dowodziła Tsuru, spoglądając na Garpa z rozdrażnieniem. - Trzeba ich złapać i powiesić.
- A jak, skoro nikt nie wie, kim są? Szukaj sobie wiatru w polu - zirytował się i spojrzał na rozmówczynie ze złością. Nie rozumiał dlaczego do tak inteligentnej kobiety jak Tsuru nie docierają oczywiste dowody. Była ważną osobą w Marynarce, do wszystkiego doszła sama słuchając intuicji i nie raz postępowała na przekór zasadom - teraz siedziała głucha i ślepa na każdy argument.
- Wysyłanie tam Admirałów to zupełna strata czasu, co niby zrobią, skoro nie wiedzą kogo szukać?!
- Bo jak znajdą, to będą mogli zaradzić! Nie widzisz, że po oceanie włóczą się jacyś psychiczni ludzie?
- Połowa Grand Line jest wypełniona tymi psychicznymi ludźmi, stary ignorancie!
- Tsuru, Garp - zabrzmiało uspokajająco gdzieś spod wielkiego okna wychodzącego na Marineford. - Pomyślcie przez chwilę nad poszlakami, które znaleźliśmy -Vice Admirał Sengoku zwrócił się do współpracowników z poważną miną, decydując się na zajęcie miejsca na trzeciej kanapie w swoim gabinecie. - Marynarze zostali zamordowani w bestialski sposób i nie pamiętam, bym kiedykolwiek widział coś podobnego. To muszą być piraci, ale nie wiem, skąd się wzięli. To prawda, że trudno będzie ich znaleźć bo mamy Erę Piratów i mnożą się jak grzyby po deszczu. - Położył na stole plik raportów zapisanych kanciastym drukiem, na pierwszym z nich widniała data sprzed tygodnia. 
- Co więc wypada nam robić? - Tsuru wydawała się zirytowana tak jawnym obraniem strony Garpa.
- Mam swoje podejrzenie. - Sengoku poprawił okulary i oparł łokcie na kolanach, przybierając zamyślony wyraz. - W zeszłym tygodniu patrol przy Red Line zauważył statek z szarymi żaglami, bez bandery. Dryfował w stronę Grand Line i wydawał się opuszczony, więc wysłano na zwiad sześciu marynarzy. Godzinę później szalupa wróciła a ze zwiadowców zostały tylko czapki. - Tsuru zmarszczyła brwi i splotła ramiona na szczupłej piersi, słuchając jeszcze uważniej. -To może być nasz cel. Kazałem go śledzić, bardzo dyskretnie, więc wiem, że kierują się na Alabastę. Nie ma mowy, by za nimi poszedł i zaatakował jakiś patrol, Garp ma rację. Musimy wysłać tam kogoś, kto poradzi sobie z taką bandą. - Wzrok Sengoku spoczął na starym towarzyszu broni. - Liczę na ciebie.

Ze starą Jangcy miałam jedynie kilka wspomnień ale żywiłam do niej wielki szacunek, jak do nikogo innego będącego mojej płci. Gdy ją poznałam była starą kobietą, która mimo wieku miała nieskazitelnie kasztanowe włosy i przygaszone spojrzenie, jakby zbyt wiele widziała. Pewnie tak było, ale nie dbałam o to, wysiadając w porcie w Katorei, wiedząc, że to ja jestem najbardziej pokrzywdzoną osobą na świecie. Nie myliłam się gdy spekulowałam, że starucha przywita mnie na rogu pierwszej ulicy, a będzie udawała, żałośnie zresztą, że zupełnie się mnie nie spodziewała.
- Niech Bóg ma w opiece moją duszę - wychrypiała i przeżegnała się szybko, ale wyraz jej twarzy informował, że faktycznie na mnie czekała.
- Ano, niech ma - zgodziłam się, zastanawiając, czy wiedziała jak adekwatnych słów użyła w mojej obecności.
- Zjawiasz się tu nocą, sama, więc zapewne chcesz zadać mi kilka pytań, czy nie tak, Imperatorze? - Wysuszona twarz zmarszczyła się bardziej, gdy Jangcy się uśmiechnęła i gestem nakazała pójście za sobą.
Wygodnie urządzone mieszkanie w bogatszej dzielnicy miasta było nowością, bo starucha lubowała się w małych chatkach na odludziu, gdzie bez reszty mogła oddawać się warzeniu mikstur bez obawy o posądzenie o czarnoksięstwo. Posadziła mnie w pluszowym fotelu i zaproponowała ajerkoniak, którego ze wstrętem odmówiłam.
- Na imperatorskie podniebienie należy się imperatorski alkohol. - Pokiwała głową. - Kosztuj do woli, rada jestem że cię widzę, Kamyk. - Postawiła przede mną butelkę i siadła naprzeciw mnie, bawiąc się jednym z parunastu medalionów na szyi. Pociągnęłam zdrowego łyka z butelczyny i mlasnęłam z uznaniem, czując niemal płynny ogień w krtani.
- Przypomina mi się, jak za Logue Town zderzyliśmy się z załogą Wilczej Gwiazdy. Zrabowaliśmy im wtedy trzydzieści beczek gorzały ze Wschodniego Błękitu i Chryste, jakie to było obrzydliwe. Paliło niemal tak samo jak to! - roześmiałam się głośno, a rechot starej mi zawtórował. - Wtedy, przy tej wódce, wymyśliliśmy banderę - dodałam po chwili ciszej, nostalgicznie.
- Stare czasy, nie zawracaj sobie głowy przeszłością, Kamyk - rzuciła ostrzegawczo stara i wychyliła się w moją stronę. - Po coś tu przypłynęłaś. Mów.
- Roger - warknęłam, odstawiając butelkę z hukiem na stół - Zrobiłam, jak mówiłaś, wygrałam z Jonesem w Kosę... - Jangcy wciągnęła ze świstem powietrze i spojrzała na mnie z podziwem, który gówno mnie obchodził, w tamtej konkretnej chwili. - Ale mój brat odmówił opuszczenia Luku - wysyczałam z wściekłością na granicy rozpaczy. - Dostałam najszybszy statek, Banshee nie ma sobie równych na oceanach, to prawda. I mam załogę stu skazańców, którzy dawno temu pooddawali Jonesowi dusze w paktach, więc nie można ich zabić a jedynie zranić. I to nie na długo, bo się, skurwiele, regenerują.
- A władza? - szepnęła starucha ponaglająco i zacisnęła pomarszczone, wykręcone artretyzmem palce na podłokietnikach.
- Nie ma rzeczy, której nie mogę zrobić - przyznałam w roztargnieniu. - Ale nie taki był cel, Jangcy. Chodziło o Rogera, a ten dureń nie chciał! - Zerwałam się z fotela i przeszłam po niewielkim salonie, stukając obcasami o kafelki. - On sądzi, że jego czas minął!
- Bo tak jest - wyznała zgodnie z prawdą której nie chciałam przyjąć. Wciągnęłam ze świstem powietrze i spojrzałam na nią z nienawiścią.
- Nie! Nie jest! Moglibyśmy wrócić jako najpotężniejsza załoga tego świata. Ze mną nikt nie mógłby mu się postawić! Zniszczylibyśmy Marynarkę... - mówiłam w uniesieniu, przekonując samą siebie że to nadal wykonalne. Jakbym miała przed sobą Rogera i mogła wyperswadować mu... Jego śmierć.
- Ralagan - przerwała mi stara zmęczonym głosem - on wiedział, że jego era minęła. Odszedł z radością i pogodził się, bo zdobył już cały świat. Tylko ty tkwisz w miejscu. Tylko ty gonisz za przywróceniem go do życia, które on odrzuca.
 Pochyliłam głowę na to oskarżenie i odmalowanie prawdy, oddychając płytko, bezgłośnie. Jangcy miała rację. Ilekroć się odzywała, mówiła z przekonaniem o rzeczach które są i będą. Zawsze miała rację.
- Co mam teraz zrobić? - wyszeptałam ze łzami w oczach, które próbowałam ukryć, odwracając się do starej plecami.
- Stary diabeł na pewno wziął zapłatę poza twoją duszą?
- Tak. Muszę przywozić mu dusze poległych na morzu. Nic innego mi teraz nie zostało - mruknęłam mściwie.
- Zostało - przyznała po cichu, zwracając moją uwagę. - Zastanawia mnie, czy Roger nie pytał cię o niego.
- O kogo?

- O syna, Kamyk. Masz bratanka, nie wiedziałaś o tym?
- Co takiego? - Ponownie usiadłam, nie spuszczając wzroku z kobiety, a ta z sardonicznym uśmieszkiem odchyliła się na oparcie i przybrała postawę "Ja-Coś-Wiem-Bo-Jestem-Mądrzejsza". I starsza, należało dodać gwoli ścisłości.
Nie wierzyłam, by mówiła prawdę, choć coś wewnątrz dawało posłuch Jangcy. Jakaś resztka nadziei, coś czego nie mogłam sprecyzować, bo i jak? Roger, mój brat, miał dziecko?
- Zanim poszedł na szafot, przypłynął do mnie - zaczęła, ściszając głos i rozglądając się, czy na pewno nikogo nie ma. Istotnie, rzecz którą mi zdradzała, była bezcenna i musiała pozostać tajemnicą. - Wiedział, że się tutaj zjawisz prędzej czy później, więc dał mi dla ciebie wiadomość. - Wyprostowałam się i prawie nie oddychałam, czekając w napięciu na kolejne słowa. Jak przez mgłę docierały do mnie strzępy ostatniej rozmowy z Rogerem i ze zdumieniem przypomniałam sobie, że pożarliśmy się wtedy jak nigdy wcześniej! - Opiekę nad dzieckiem przekazał Garpowi...
- Marynarzowi?! - warknęłam, otwierając oczy szeroko ze zdumienia, na co Jangcy pokiwała głową i wbiła we mnie oskarżycielski wzrok.
- Nie miał czasu by cię szukać, zapadłaś się jak kamień w wodę! - Pokornie pochyliłam głowę ale na języku miałam jeszcze tuzin przekleństw dotyczących głupoty mojej i brata. - Zapewnił dziecku ochronę, najlepszą jaką mógł - tłumaczyła cierpliwie, widząc moją skruchę. - Ale teraz nadszedł twój czas, Ralagan. Dziecko dorasta na wyspie Goa na Wschodnim Błękicie. Garp może mieć pozycję w Marynarce, ale choćby był samym Admirałem Głównodowodzącym - ukrywanie dziecka Króla jest hańbą i największym grzechem - będzie miał szczęście jeśli go nie stracą, lecz w Kwaterze nie będzie miał czego szukać. A co do syna Rogera... - Jangcy znów wychyliła się i złapała mnie za rękę nad stołem, ściskając z nieprawdopodobną siłą. - Rozpłynie się w Impel Down, zamordują go i ukryją prawdę - wysyczała, a w oczach igrał płomień, którego nigdy wcześniej u niej nie spotkałam.
- Nie pozwalam! - Szarpnęłam się i wstałam, gotowa wyruszyć na Wschodni Błękit natychmiast.
- Spraw, by był szczęśliwy. Tak kazał Roger.
Już otwierałam drzwi, chcąc usłuchać ostatniego rozkazu kapitana, lecz nagle cofnęłam się, zaciskając wargi i zamaszyście odwróciłam się do staruchy.
- Jak? Pakt z Jonesem wiąże mnie z oceanem. Banshee musi mieć kapitana - powiedziałam, dobitnie akcentując ostatnie zdanie, na co kobieta westchnęła ciężko, jakby z politowaniem. Spojrzałam na nią i bez słowa wyjaśnienia pojęłam, co znaczyła jej reakcja. - Możesz coś zrobić. - Wygięłam usta w uśmiechu, który nie sięgał oczu. - Jesteś ambitna, stara kobieto. Ja może wygrałam z diabłem, ale ty... Ty chcesz go oszukać.

Nie minęło wiele czasu od rozmowy z Jangcy do wypłynięcia Banshee z portu w Katorei. W ciągu kilku tygodni spędzonych w Alabaście dotarły do mnie wieści o przejęciu Atlantydy przez Marynarkę, czemu nie byłam szczególnie przeciwna. Lepsza Marynarka niż jakaś piracka banda, zresztą zamierzałam odbić swoją wyspę po odwiedzinach na Goa. Co więcej ostatnie mordy mojej załogi nie uszły uwadze Światowego Rządu i byłam pewna, że jeszcze się upomną o zapłatę za ofiary. Domyślałam się, że ostatni patrol był gwoździem do trumny i prędzej czy później ktoś złapałby mój trop, dlatego arcyważne stało się dla mnie opuszczenie Grand Line. Niestety, byłam uwięziona w porcie - Jangcy zajęło sporo czasu uporanie się z moim kontraktem. Wyprowadzenie w pole Jonesa pochłonąć miało jeszcze więcej czasu i wysiłków, choć osobiście z góry wątpiłam w powodzenie.
Lecz wtedy, tak naprawdę, to wszystko bledło w porównaniu ze świadomością, że mam bratanka, którego w myślach nazywałam synem. Pochłonęły mnie myśli o jego wychowaniu i przyszłości, którą planowałam dla niego, jako najwspanialszego pirata! Wyobrażałam sobie jak wygląda i w duszy pieściłam imię nadane mu przez Rogera. Ace. Minęło wprawdzie pięć lat, które przepiłam, lecz miałam nadzieję, że dziecko jakoś mi to wybaczy. Z pewnością Garp umieścił go w dobrym miejscu, w którym ludzie go hołubili. Był w końcu synem mojego brata - małym księciem piratów! Szacunek i uwielbienie należały mu się z urodzenia. Zastanawiałam się co lubi i robi, jaki ma głos i jakie spojrzenie. Co go interesuje i czy będzie kochał ocean tak samo, jak my go kochaliśmy?
- Zabiorę go i zamieszkamy razem - myślałam, siedząc przed kominkiem w domu Jangcy, podczas gdy starucha wyszukiwała informacji w swoich księgach napisanych przez Bóg wie kogo i Bóg wie po jakiemu. - Nauczę go żeglować i nawigować, pokażę mu dno oceanu i potęgę całego świata. Nauczy się walczyć za to, co kocha i w co wierzy. Będzie najlepszy - obiecywałam sobie, ignorując mruczenia starej.
Irytowało mnie długie siedzenie, bo przeciągało się w nieskończoność, a Jangcy prawie wcale się nie odzywała. Nie mówiła, co powinnam zrobić ani czy w ogóle było coś, co mogłam uczynić. Włóczyłam się więc bez celu po Katorei tak długo, aż postanowiłam przywłaszczyć sobie miasto i stworzyć w nim swoją siedzibę. Wszystko, byle czas przestał się tak wlec!
Nim jednak podjęłam wstępne kroki, Jangcy nakazała mi wypływać.
- Mówiłaś, że masz wystarczająco dusz by spłacić tegoroczny dług.
- Ano, mam. Te bestie mordują każdego bez wahania.
- Zawieź je diabłu - szeptała z przejęciem. - Zapłać mu i płyń na Goa. W trakcie podróży zbierzesz jakąś część, później będziesz pływała po Błękitach, zawsze to bliżej dziecka. - Wzruszyła ramionami i odłożyła na stół zakurzony tom oprawiony w ciemną skórę. - On nie ingeruje w twoje sprawy, więc jak długo będziesz płaciła należność nic ci nie zrobi. - Wstała i z szelestem taftowych spódnic poczęła kręcić się po pokojach, wyciągając talizmany, bransoletki, kości i jeszcze inne drobiazgi. Z tego pokaźnego zbiorku wybrała trzy medaliony na długich rzemykach i wcisnęła mi je w rękę. - Idź, Ralagan, nie ma czasu! - ponaglała mnie.
- O czym ty bredzisz?! Po co mi to? - Pozwoliłam się wypchnąć z saloniku aż pod drzwi wejściowe i tylko patrzyłam jak stara narzucała na mnie mój płaszcz, szepcząc do siebie. - Jangcy...!
- Zapłać dług i płyń na Goa. Oni cię potrzebują - syknęła, wypychając mnie za drzwi. Na to hasło wyprostowałam się, zabrałam swój kapelusz z jej rąk i odwróciłam się na pięcie, rozumiejąc, że jej nastrój nie jest wywołany babskimi humorami. Nim postawiłam pierwszy krok, Jangcy złapała mnie mocno za przegub dłoni i zmusiła do odwrotu i pochylenia się. - Strzeż się Niebiańskich Smoków i Marynarki, Ralagan. Ich cień kładzie się na twoją drogę.
Bez słowa odeszłam, niemal biegnąc do portu, i gdyby ktokolwiek tamtego dnia stanął mi na drodze Grand Line zostałoby pozbawione Alabasty. Bo kiedyś Jangcy powiedziała niemal w słowo w słowo to samo. Strzeż się Marynarki, Ralagan. Jej cień kładzie się na twoją drogę. Trzy lata później mój brat skonał na szafocie Marynarki.
Przemykając opuszczonymi nocną porą ulicami Katorei czułam, że coś jest nie tak. Szum fal brzmiał, jakby ostrzegawczo i przyzywająco zarazem. W powietrzu unosił się zapach prochu i stali a niebo nad pustynną Alabastą zasnuwało się burzowymi chmurami. Jak w bitwie o Edd. Jak wtedy, gdy stając naprzeciw potężnej floty Złotego Lwa ufaliśmy w swoje szczęście i ze stoickim spokojem obserwowaliśmy nadchodzący sztorm. Na Banshee działo się coś złego i byłam o tym przekonana, wiedziałam jednak, że wygram z kimkolwiek przyjdzie mi walczyć. Ale kiedy stanęłam w porcie na przeciw okrętu Marynarki uczucie zaniepokojenia wyparowało, a huk fal nie był tak dokuczliwy jak wcześniej. Banshee stała nienaruszona, smukły kadłub pokryty zielonkawymi wodorostami chwiał się w gracją na falach, zwodniczo spokojnie, jak drapieżnik ukryty w głębinie, czekający na okazję. Na okręcie wojennym kręciło się sporo żołnierzy, ale nie wyglądali, jakby przygotowywali się do zejścia na ląd. Po co przypłynęli skoro Alabasta nie miała żadnych problemów natury wojskowej?
- Wiedziałem, że ten legendarny okręt należy do kogoś znacznego, ale nie sądziłem, że będzie to własność Imperatora.
Odwróciłam się dostrzegając Garpa w białym mundurze i płaszczu admiralskim, stojącego na pomoście, kilka kroków ode mnie, z rękami w kieszeniach. Bohater Garp - ten, który potykał się z królem, lecz nigdy nie wygrał. Uśmiechnęłam się na poły nostalignicznie, na poły złośliwie, jakby łączyła nas głęboka zażyłość a nie kilka nieprzeciętnych mordobić.
- Nie spodziewałeś się zobaczyć mnie żywą - zauważyłam, patrząc na niego z góry, co przy moim wzroście może i było ciężkie ale skuteczne. Marynarz pokiwał głową i spojrzał gdzieś w bok.
- Wiesz, jak jest, Kamyk. Myślałem, że odejdziesz niedługo po nim - wyznał szczerze.
- A nie odeszłam, ależ spotkał cię zawód, co? - sarknęłam, na co zaśmiał się bez złośliwości.
- Po co tu przypłynęłaś? - zapytał po chwili, a ja spięłam się w sobie, gotowa na odparcie ataku.
- Trzymaj się swojego kursu!
- Byłbym to robił, ale mam rozkaz. Szybko dopłynęłaś do Alabasty, nawet z Banshee, najszybszym statkiem świata... - Spojrzał na okręt z podziwem. - Rybolud Tom odwalił kawał wspaniałej roboty.
- Co cię to obchodzi, stary durniu? Za kogo ty się w ogóle uważasz? - podniosłam głos i splunęłam w bok ze wstrętem, jakby odrazą napawała mnie myśl o rozmowie z nim. - Nie zawracaj mi głowy i wynoś się, póki jeszcze daję ci szansę na to.
- Jesteś odpowiedzialna za brutalne mordy sześciu załóg... - Zaczął formalnie, wyciągając ręce z kieszeni, lecz przerwałam mu piskliwym śmiechem i wyplułam kilka przekleństw.
- I ty będziesz mnie rozliczał? Postaw mnie przed sądem, Garp. - Postąpiłam krok do przodu i spojrzałam na niego spod kapelusza, uśmiechając się jadowicie. - No dalej, aresztuj mnie i zamknij w Impel Down - wypowiedziałam nazwę więzienia z lubością, smakując je do wtóru przerażenia Vice Admirała. Wiedział do czego zmierzałam i znając mnie, nie chciał prowokować. Być może ufał swojej sile, lecz walka z kimś, kto nie ma nic do stracenia, nie może zostać obstawiona.
- To nie była wina Marynarki... - Próbował dyplomatycznie przemówić mi do rozsądku, ale zamilkł, gdy wciągnęłam ze świstem powietrze i wyprostowałam się gwałtownie.
- Nie była wina Marynarki?! Ty skurwysyński pomiocie demona, jak śmiesz?! - Atmosfera zmieniła się niemal w mgnieniu oka: ryknął wiatr, szybciej przyganiając sztormowe chmury, a fale uderzyły z wściekłością o kadłuby zacumowanych statków. Podmuchy były tak silne, że niemal zerwały mi z głowy kapelusz, toteż przytrzymałam go ręką i dławiłam się ze złości, patrząc na zaskoczonego Garpa. - Polowaliście na nas! To wy go zamordowaliście! - wyrzucałam, niemal w furii. - A teraz spłacacie dług, któryście zaciągnęli tamtego dnia.
- Vice Admirale! To sztorm! Zbliża się do Katorei! - Okrzyki jego podwładnych brzmiały mi w uszach, napełniając niewypowiedzianą złością, lecz nie odwróciłam wzroku od płonących, szarych oczu mężczyzny. Nie wiedział jak, lecz domyślał się, że ja wywołałam gniew oceanu. Już tamtego dnia zaczął się domyślać co zrobiłam, lecz wątpił, bym rzeczywiście porwała się na taki czyn. Cóż, ludzką rzeczą wątpić.
- Zatrzymaj to wszystko, Kamyk!
- Pod jednym warunkiem - zgodziłam się łaskawie i wiatr ucichł.
- Jakim cudem...! Przecież twój owoc nie obejmuje tego...
- On oddał dziecko pod twoją opiekę - warknęłam pogardliwie, ponownie mierząc spojrzeniem pełnym wyższości marynarza. Nic sobie nie robiłam z jego szoku czy niedowierzania, nie jego interesem było jak i skąd.
- Tak, bo wiedział, że jedyna ciotka szczeniaka zapija się na Atlantydzie - sarknął, odzyskując rezon, a ja postąpiłam kolejny krok do przodu, gotowa dać rozkaz do ataku i zmasakrować ludzi Garpa.
- Nic ci do tego, gdzie byłam i po co. Informuję cię, że dziecko jest moje, sama je wychowam i trzymaj się z daleka...
- A jak chcesz to zrobi... - Widziałam po jego minie, że nie ma pojęcia skąd wiem o dziecku i że w jego opinii nie powinnam wiedzieć. W ciągu sekundy moje myśli ułożyły się w odrobinę logiczniejszą całość i ustaliłam, że Garp chciał zrobić z niego marynarza. Chciał oddać moje dziecko w ręce Marynarki! Cóż mogłam na to odpowiedzieć, jeśli nie wyśmianiem? Ten głupi starzec nie zdawał sobie sprawy, co groziłoby Ace'owi gdyby przestąpił próg Kwatery na Marinefordzie!
- Czy ja ci, kurwa, nie przeszkadzam? Mówię, że dziecko jest moje, słyszałeś? Wiesz, co mu grozi, jeśli ktokolwiek się dowie? Ciebie powieszą za zdradę, a jego zamęczą na śmierć, przedtem pozbawiając pamięci! Nie pozwolę, by twoja zawszona, kurewska Marynarka, odebrała mi to dziecko. Chłopak należy do mnie! - Krzyknęłam na koniec i odwróciłam się na pięcie, nie czekając na odpowiedź. I Garp się nie odezwał. Mogłam się założyć, że oboje czuliśmy w tamtym momencie nić porozumienia. W milczącej zgodzie oddawał należne mi prawo do bratanka wiedząc, że nic złego się nie stanie.
- Ralagan, on ma zostać marynarzem! - Usłyszałam na odchodnym i roześmiałam się wesoło, głośno, zapewne paraliżując strachem parunastu marynarskich żołnierzy.
- Po moim, kurwa, trupie!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz