9.08.2015

01. Ci, którzy pamiętali

No, i tak to wyszło. Trochę sporo i nie wyjaśniłam tego, co miałam wyjaśnić. Częściej nie będę pisała, to smutne nie mieć na nic czasu. Ale żyję. Jeśli kogoś to cieszy.
Jedynka, no wypadałoby w końcu. Ralagan jest chorą szajbuską, tak ku przestrodze. Nie pałajcie do niej sympatią. Nigdy.



- No, no, wyrosło się komuś – uniosłam prawy kącik ust i poruszyłam brwiami, mierząc siedemnastolatka rozbawionym spojrzeniem. – Powiedz no, kamracie, dokąd się wybierasz?
- Chcę zebrać załogę! – Czerwonowłosy chłopak naciągnął kapelusz na oczy i uśmiechnął się szeroko, znajoma kombinacja gestów która sprawiła, że odwróciłam wzrok. – I wypłynę w morze…
- By zostać Królem Piratów? – zadrwiłam i poklepałam piasek obok siebie. – Siadaj, Krewetko, i napij się ze starą kapitanową. – Wyciągnęłam ze skrzynki butelczynę rumu i podałam ją siadającemu Shanksowi.
- Nie, ja królem? Wystarczyło mi pływanie z kapitanem, chyba nie byłbym dobry w tej roli – uśmiechnął się melancholijnie i zapił alkoholem.
- To kwestia sporna, jeśli miałabym być szczera, to bardziej widziałabym ciebie na tym stanowisku, aniżeli Buggy’ego – wygłosiłam poważnym tonem i odpaliłam papierosa na długiej lufce, obserwując go kątem oka. Podrósł, rysy twarzy nabrały ostrości chociaż nadal był szczeniakiem, lecz jego wesoły uśmiech i spokojny ton nie zmieniły się ani na jotę.
Pokręcił uparcie głową, jakby ten śmieszny argument zupełnie nie znajdywał do niego drogi, i popatrzył na mnie błyszczącymi, czarnymi oczami.
- Będę Imperatorem – szepnął konspiracyjnie.
- Wysoko mierzysz, Krewetko, ale nie widzę powodu, dla którego miałbyś nim nie zostać – powiedziałam z emfazą.
- Tak, chyba mam wszystkie predyspozycje, zaczynając od wiązania lin. – Oboje roześmialiśmy się głośno, wesoło, jak za dawnych, dobrych lat.
- O, byłeś taki uparty! Nie chciałeś się tego nauczyć, mój Boże, jak ja się na ciebie wściekłam! Ileż to razy Ray cię wybronił przed laniem.
- Jestem mu za to wdzięczny aż do śmierci! Ale, kapitanowo, co pani zamierza robić? – Do twarzy miałam przyklejoną imitację uśmiechu, udawałam ze nie widzę jego ponaglającego wzroku, sama patrząc na horyzont i zaciągając się raz po raz papierosem.
Ten dzieciak! Najpierw mnie rozbawia a potem próbuje wyciągnąć informacje, co tez z niego wyrośnie za kilka lat?
- Zostanę tu, bo co mi zostało? Atlantyda to moja ulubiona wyspa, może zacznę dziergać? Zawsze chciałam wspomagać sieroty i wdowy, a to byłby uczciwy biznes, Marynarka mogłaby mi skoczyć!
- Tfu! W życiu nie uwierzę, żeby pani zaczęła uczciwie żyć, jak zwykli ludzie! – zaprotestował żywo - Pan Rayleigh powiedział mi kiedyś, ze po świecie chodzą ludzie stworzeni do wielkich rzeczy, i ze pani i kapitan takimi ludźmi jesteście.
- Ten stary dureń jak zwykle namieszał ci w głowie, a ty wierzysz jak kto głupi. Cisza, Krewetko! – huknęłam na końcu, widząc, ze szczeniak patrzy na mnie z protestem wypisanym na twarzy. – Płyń w swoją stronę, dzieciaku, zostań Imperatorem, z serca ci pobłogosławię, ale o mnie nie usłyszysz, jak Grand Line długie i szerokie. Jak cię kiedyś falę przyniosą na Atlantydę, zawsze znajdziesz tu schronienie przed Marynarką, oby piekło ją pochłonęło, butelkę rumu i jedzenie, to dosyć. – Po czym zgarbiłam się odrobinę i zapatrzyłam na słomkowy kapelusz ozdobiony przy rondzie czerwoną wstążką. – On byłby z ciebie dumny.
Pamiętam, że jeszcze w porcie byłam pijana w sztok. Zataczałam się tak, ze prawie wpadłam do wody, a kiedy wreszcie stanęłam na pokładzie "Harpii", zwymiotowałam, w ostatniej chwili przechylając się za burtę. A jednak zamroczenie alkoholem, jak silne by nie było, nigdy nie omamiło mi zmysłu nawigacyjnego, i nawet po trzydniowej libacji byłam w stanie powiedzieć z pełną dokładnością, że do Atlantydy zbliżał się sztorm. Wspaniały moment na wypłynięcie, i to na jedną z Przeklętych Wysp!
- Kapitanowo, burza podrze żagle! Ludzie nie chcą płynąc! - zakomunikował mi bosman, przekrzykując wzmagający się wiatr. Spojrzałam na niego jak na wariata i znów przechyliłam się za burtę, przysięgając w myślach jak milion razy wcześniej, że ani kropli alkoholu do końca życia.
Pobożne życzenie, Kamyk, jutro znów się zapijesz, i pojutrze, i popojutrze, i tak w kółko, bo jesteś alkoholiczką. To smutne, że Ray miał rację. Zawsze ją, jebany, miał.
Niebo było granatowe, choć dopiero wybiło popołudnie, dokładnie takie, jak w bitwie o Edd. Wtedy wygraliśmy, więc teraz też. Wygram. Sama.
-Każ je zwinąć - wybełkotałam, chwiejąc się niebezpiecznie, i złapałam go za brudną koszulę, ciągnąc w swoją stronę. - Wypłynę, choćby ta łajba miała utonąć na końcu. Jak ktoś nie chce, to za burtę! – Odepchnęłam go, posyłając wściekłe spojrzenie, czułam jednocześnie, że wir w żołądku ustał, przynajmniej na jakiś czas.
Sztorm towarzyszył mi od początku mojej wyprawy. I to dosłownie, bo odbijając od Logue Town uciekałam przed nim. A skoro przetrwałam te wszystkie zawieruchy, ta nie będzie wyjątkiem! Nie teraz, gdy zaświtał promyk nadziei na odmianę mojego parszywego żywota. Nie po tym wszystkim, co przeszłam. Nie utonę! Kamyk nigdy nie idzie na dno!
Przeszłam się po kołyszącym statku, nie gubiąc równowagi nawet, gdy fale poczęły uderzać z większą furią, i wspięłam się po schodach na mostek, po drodze obdarzając każdego napotkanego ponurym spojrzeniem. Bali się, podwójnie, jeśli dawali posłuch plotkom, i nie śmieli się sprzeciwić, choć tkwili między młotem a kowadłem – szkwał albo wściekła kapitanowa. Większość zdecydowała, ze jednak jestem gorsza i posłusznie zwijali żagle, reszta szła za grupą, jak barany, którymi w moim pojęciu byli. Sama zamierzałam posłać ten statek na dno, razem z załogą, nie byli mi do niczego potrzebni.
Fale porywały najpierw dziób, rozbijając się niebezpiecznie o falszburtę, unosiły go i docierały do tyłu, bujając Harpią pod niebezpiecznym kątem.
- Przebijemy się! – zadecydowałam i sama chwyciłam za ster, czując nawracające nudności. – A żebyś się, kurwa nie zdziwił, Jones, jak mnie dzisiaj w swoim luku nie zobaczysz!

Według przekazów Zakazane czy Przeklęte Wyspy były garstką maleńkich plaż, na których nic nie rosło. Z jednego brzegu można było zobaczyć drugi, ba, zobaczyć wszystkie pozostałe wyspy. Nie wyróżniały się niczym szczególnym, ale wszystkie demony w piekle świadkami, ze na Grand Line nic nigdy nie wyglądało na to, czym było w rzeczywistości! Podobno działo się tam coś niezwykłego, gdy zapadał zmrok. Podobno działy się tam złe rzeczy, gdy szalała burza, której zadaniem było nie dopuszczanie żeglarzy do lądów tajemniczego archipelagu.
Edward powiedział mi kiedyś, ze tylko głupcy się tam zapuszczają w poszukiwaniu czegokolwiek, poza śmiercią. Szanowałam go i jego zdanie, ale gdy płynęłam w ich kierunku, plułam na wszystko, co rozsądne. Mimo to coś wewnątrz mnie protestowało, coś podpowiadało, ze cała ta zabawa w rejs była nic nie warta, a na Przeklętych Wyspach niczego i nikogo nie znajdę. Fakt, nikt tam nie mieszkał. I niczego nie było. Więc po co tam płynęłam?
W pogoni za marzeniem, nadzieją. Za czymś, co nie było i nie mogło być realne. A jednak byłam zdeterminowana, by to nieosiągalne coś zdobyć. Miałam zamiar postawić wszystko na jedną kartę, nie wahałam się i nic nie mogło mnie odwieźć od celu, nawet cichy głos mówiący „Ralagan, poddaj się”.
Przecież mogłam wrócić! Mogłam opuścić spokojną Atlantydę, znaleźć tego durnia, Silvera, i wymyślić, jak spędzić resztę życia miast zapijać się na śmierć.
Na myśl o starym przyjacielu, o kimś, kogo kochałam, poczułam tę słodką melancholię, która towarzyszy nam gdy myślimy o czymś, co przeminęło ale tylko w jakiejś części. Do czego możemy wrócić. Bo do Raya mogłam wrócić każdego dnia i nocy, czekał na mnie, lecz gdy przypomniałam sobie o swoim stanie, skrzywiłam się z niesmakiem. Oczywiście! Pokazać mu się! Teraz, po tylu latach, gdzie wyglądam jak jakaś zapijaczona starucha, której na dodatek pomieszało się we łbie!
Pomysł kategorycznie odpadał, a przynajmniej nie brałam go pod uwagę w tamtym momencie, gdy jeszcze mogłam coś ugrać. Poza tym planowałam, ze gdy już osiągnę cel, i tak wrócę po Silvera. A wtedy będziemy wreszcie w komplecie, znów, i będę mogła żyć tak, jak chciałam.
Ha! Ugrałam! Ale co i ile za to zapłaciłam… 

Gdy stanęłam wreszcie na piaszczystej plaży, po czterech dniach morderczego rejsu, wyglądałam znacznie gorzej, choć wydawało mi się to niemożliwe. Bezładną, matową masę włosów zebrałam w ciasny węzeł na karku i zdjęłam przepocony, granatowy płaszcz. Biała koszula zmieniła się w żółtą szmatę, gorset dawno wyrzuciłam, bo sznurówki pękły, a moja spódnica przypominała zbiór podartych prześcieradeł z darowizn dla wdów i sierot. Nie wspominając, ze to wszystko było poplamione krwią, bo załoga się zbuntowała i domagała powrotu do portu. Z trzydziestu pięciu ludzi przeżyło siedmiu, plus bosman, i faktycznie wracali do jakiegoś portu, co zupełnie mnie nie obchodziło. Liczyło się tylko to, ze dotarłam do celu. Przeklęte Wyspy na których mogłam spotkać Davyego Jonesa!
Poza skrzynką wódy, workiem tytoniu, fajką i talią kart nie miałam niczego. Nawet pomysłu, co robić dalej.
Z nieba lał się żar, dookoła nie było niczego, co dawałoby cień a wokół lądu o średnicy czterdziestu metrów był zabójczy ocean.
No i co teraz? Mam odprawić jakiś taniec? Egzorcyzm? Złożyć ofiarę z dziewicy? Zawsze można by przelać niewinną krew tylko w okolicy raczej nikogo niewinnego nie ma.
Przeszłam się po plaży, wzdłuż i wszerz, dziwnie spokojna o zostawiony na brzegu dobytek, i darłam się, póki nie rozbolało mnie gardło. Im dłużej krzyczałam nazwisko mitycznego, morskiego diabła, tym bardziej zastanawiałam się nad jego istnieniem. Bo w końcu pływałam po cholernym oceanie z jakieś dwadzieścia lat, a Davyego Jonesa ani razu nie widziałam, co podobno powinno mieć miejsce po wpłynięciu na Nowy Świat.
Tere-fere a głupiemu radość, bo na Nowy Świat wpłynęłam siedemnaście lat z kawałkiem temu i nic niesamowitego nie widziałam. No, dobrze, widziałam, ale nie kogoś, kto by się przedstawiał jako stary Jones.
Wróciłam w końcu do mojej skrzynki, przykrytej płaszczem, nabiłam fajkę i z charakterystyczną błyskotliwością przypomniałam sobie, ze nie miałam niczego, czym by tę fajkę odpalić. Z jękiem usiadłam przy skrzynce, niepomna na przysięgi, które złożyłam cztery dni wcześniej, sięgnęłam po pierwszą butelkę.
Dwa i pół litra gorzały z Atlantydy później byłam wystarczająco znieczulona, by opowiadać samej sobie o najszczęśliwszych latach życia, nie wyjąc przy tym jak wilk. Ba, pół litra potem śpiewałam głośno szanty, a zachodzące słońce robiło za miłe tło.
- Hej, ha! Kolejkę nalej! Hej, ha! Kielichy wznieśmy! To zrobi doskonale morskim opowieściom!
Zasnęłam i byłam tego świadoma. Pamiętałam kiedy padałam na piasek, i widziałam jak wódka wsiąka w gorący piach. Pamiętałam tez kolorowe smugi na niebie, którym przez chwilkę przypatrywałam się w zadumie, i porównywałam je z tymi widocznymi z mojego statku dawno temu.
Obudziło mnie światło i gorąco wyczuwalne jedynie na twarzy, ramionach i dekolcie. Byłam w nastroju na zamordowanie kogoś, wnętrzności skręcały się boleśnie przy każdym ruchu a głowa pulsowała niemiłosiernie, jakby zaraz miała się rozpaść. Podniosłam się powolutku, najpierw na kolana, potem przysiadłam na piętach i powiodłam wokół zmęczonym spojrzeniem spod półprzymkniętych powiek. 
- Najpierw mnie wołasz, następnie zasypiasz, a teraz nie możesz się obudzić. – Cichy, zachrypnięty głos dobiegł mnie z lewej strony, i powinien sprawić, bym poderwała się na nogi gotowa do walki, ale rzeczywisty rezultat pozostawiał wiele do życzenia.
- Za chuja nie wiem, skąd żeś się tu, kamracie, wziął ale jedno ci powiem, kiepskie miejsce na wypoczynek – zaczęłam zmęczonym, skrzypiącym głosem i dopiero wtedy zauważyłam, ze ogień płonący beztrosko po mojej lewej, płonął na piasku. Bez drew, bez węgla, po prostu na piasku. Patrzyłam jak zahipnotyzowana, próbując wytłumaczyć sobie ten fenomen w umyśle otępiałym z powodu alkoholu, a nieznajomy, zapatrzony w dal, zaśmiał się w kułak i pokiwał głową. Wyglądał na starego marynarza, z podniszczonym kapeluszem na głowie, paroma niedbale wykonanymi tatuażami i nosem jak kartofel. Słowem; nieprzyjemny typ, zgarbiony jakby pod ciężarem życia czy czegoś równie filozoficznego.
- Wołałaś mnie – zaczął, pokazując poczerniałe zęby i nie schował ich nawet gdy skrzywiłam się ze wstrętem.
- Ta? Kiedy? – Rozmasowałam bolącą głowę.
- Cztery godziny temu. Co mogę dla ciebie zrobić, Kapitanowo?
- Skąd wiesz kim jestem?
- O, pływam trochę po tych wodach, takie osobistości jak ty przyciągają szczególnie moją uwagę. Niemal tak, jak twój brat, uciąłem sobie z nim zresztą nie jedną pogawędkę. W moim luku, znaczy się.
- Ty jesteś… Jones.
- Davy Jones, diabeł Grand Line i okolic, do usług. – Nie pofatygował się by choćby uchylić kapelusza, co pewnie odebrałabym jako obrazę i wymierzyła karę, gdyby był jakimkolwiek innym człowiekiem. O ile Jonesa można zaliczyć do ludzi. – A ty masz do mnie interes, tylko nie wiem, czym mi za niego zapłacisz, bo wszelkie dobra ograniczają się do pustych butelek i tytoniu. – Rozejrzał się wokół, rzekomo zmartwiony stanem mego mienia, co skwitowałam wzruszeniem ramionami.
- Wiem, ze takie fanty to dla ciebie popiół. Twoja lichwa liczona jest inną miarą, nie rób ze mnie durnej – warknęłam, sygnalizując znajomość ceny za jakąkolwiek usługę z jego strony.  – No, pod warunkiem, żeś naprawdę Jonesem.
- To nie wystarczy na dowód? – Wskazał ogień i splunął gdzieś w bok. Zrobiłam to samo, pozbywając się z ust gorzkiego posmaku wódki i przypomniałam sobie o nabitej fajce, spoczywającej bezpiecznie w kieszeni płaszcza. Dało się ją odpalić po kilku próbach, do wtóru śmiechu starego, i gdy zaciągnęłam się dymem, umysł zupełnie mi się rozjaśnił. Od biedy można by powiedzieć, że byłam trzeźwa.
- Chcę zagrać z tobą w Kosę. – Rzuciłam mu pod nogi talię kart spiętych skórzanym paskiem, i obserwowałam jego reakcję spod przymrużonych powiek. Wyraz jego twarzy zmienił się diametralnie i to w ciągu sekundy. Przyjrzał mi się dziwnie płonącymi oczami a czarne zęby błysnęły w prawdziwie diabelskim uśmiechu. Serce zabiło mi mocniej a dłoń zadrżała, gdy przykładałam fajkę do ust – bałam się jego ludzkich gestów, które w tak potworny sposób sparodiował. Patrząc na ten uśmiech wiedziałam, ze nie należał do człowieka i ze nie z człowiekiem mam do czynienia – tylko demony potrafią tak patrzeć gdy mają przed nosem interes z człowiekiem. I tylko demony potrafią tak oszukać, jak zrobił to Jones.
- Piracka Kosa.  – Nie udawał zamyślenia czy zaskoczenia, wydawał się czekać na  moje wyzwanie, które dostrzegł po chwili, wypisane na mojej twarzy. – Przyjmuję. Co stawiasz?
- Co przyjmiesz?
- Twoją duszę. – Uśmiechnął się wesoło. – Coś, za co jesteś odpowiedzialna, oraz obowiązek.
- To niewiele – zgodziłam się, ku jego źle skrywanej uciesze. Tak naprawdę cena nie grała roli, liczyło się tylko, by Jones zgodził się na moje warunki w razie gdybym wygrała. – W zamian chcę władzy, załogi na najszybszym statku i wskrzeszenia kogoś z D w nazwisku.
- By wyciągnąć kogoś z mojego luku najpierw musisz go znaleźć. – Postawił warunek. – Załoga nie będzie ani żywa, ani martwa. A statek będzie oddychał. Co zaś do władzy… Masz przecież swój owoc, czy to za mało?
- W wodzie jestem bezradna – rzuciłam, próbując doszukać się sensu w jego części umowy. Oczy Jonesa zabłyszczały tajemniczo, gdy z udawanym zdziwieniem pytał:
- Życzysz sobie trzymać w rękach głębię?
- Tak. Właśnie.
- Twoja dusza, Ralagan – mruknął z lubością - to zdecydowanie zbyt niska cena za takie przysługi. Wiesz, co dostaniesz, więc dowiedz się teraz, jak za to zapłacisz. Dam ci lata życia, byś przywoziła do mojego luku dusze, ale tylko tych, którzy polegli na morzu; tysiąc każdego roku – to obowiązek. W swoim czasie wezmę coś, za co jesteś odpowiedzialna, a czego utrata doprowadzi do szaleństwa. – Nagle urwał, jakby dawał mi czas do namysłu, wiedział jednak, że się nie cofnę. Gdy odezwał się ponownie, jego głos szeleścił w powietrzu, do wtóru szumu płomieni. - Lecz ty sama nie dostaniesz się do Luku. Nie popłyniesz także po Bezmiarach, dla takich jak ty mam specjalne miejsce – dodał tajemniczo i jego uwagę przyciągnęło niebo, ponownie dając mi czas na przemyślenie mojego położenia.
Rozważałam to zbyt długo, by teraz się wahać, wiedziałam zresztą, że Jones nie odszedłby tak po prostu, po tym jak się do mnie pofatygował. Lecz czułam coś, co chciało mnie odwieźć od tego pomysłu, co szeptało „Ralagan, nie”, jakby w ostatniej, z góry skazanej na porażkę próbie zwrócenia mi rozsądku. Nie liczyła się dla mnie cena i konsekwencje, logika mnie nie dotyczyła a tragiczna wizja mojej przyszłości była zbyt odległą tamtej nocy na Przeklętych Wyspach. Teraźniejszość miała należeć, znów, do mnie i nie zamierzałam z tego rezygnować.
- Znasz zasady, przeklęty upiorze?
- To ja je stworzyłem. – Kątem oka zobaczyłam jego czarne zęby a potem skupiłam się na tasowaniu kart.

- Thach!
- So jes...? Kurwa, Namur, za co to było?! - Wezwany siedemnastolatek podniósł się z pół-lezącej pozycji przy tawernowym stole, z pulsującym bólem głowy którego przyczyny dokładnie nie mógł rozeznać. Mógł być to kac albo rezultat uderzenia Namura, ryboluda, stojącego tuz przy nim. - Łeb mi chcesz urwać?! - Spojrzał z wyrzutem na towarzysza i z cichym jękiem strącił szklany kufel na podłogę.
- I tak brak z niego pożytku. Zbieraj się, staruszek chce odpływać, a nie można, bo Marco nie wrócił. - Rekinopodobne stworzenie kłapnęło ostrymi zębami przy uchu Thacha, widząc jak ten znów układa się do snu.
- To go szukaj - warknął niezadowolony pirat, ignorując potężne szczęki.
W całym pomieszczeniu cuchnęło dymem, moczem i starym olejem, co wybitnie drażniło Namura, a nie przeszkadzało ani trochę Thach'owi. Barmanka w białej koszuli, która koszuli nie przypominała, podeszła do piratów z piwem, nie reagując na ostrzegawcze spojrzenie ryboluda.
- Chłopcy, wieczorem trzeba się bawić, nie spać! - Lezący  podniósł się jak na komendę i z zaspanym uśmiechem przyjął trunek, taksując czarnowłosą dziewczynę spojrzeniem sympatycznych, piwnych oczu.
- Ojciec cię zabije jak zaraz nie stawisz się w porcie razem z Marco. Obaj poszliście wczoraj do tej rudery, a teraz ty jesteś, a jego nie ma - zrobił wymówkę Namur, gdy dziewczyna odeszła z chichotem, a Thach pociągnął z kufla.
- No i jego problem, a nie mój. Niech se radzi sam, samiec alfa! Wyrwał wczoraj, sprzed mojego nosa, rozumiesz, najładniejszą pannę w porcie. Myślałem, że go rozniosę! - Chłopak uderzył naczyniem o stół, rozbijając je doszczętnie, co barmanka skomentowała niezadowolonym prychnięciem, a sprawca nie kwapił się by chociaż przeprosić. Namur ponownie kłapnął zębami, tylko mniej agresywnie, i pokręcił głową, nie mogąc pojąc toku myślenia Thacha. W każdym porcie było to samo, wojna o kobiety, problem z powrotem na statek i pół-dniowy kac, z czego szydziła cała załoga. Ale tym razem zgubił się Marco, prawa ręka Edwarda Newgate'a, i to był problem.
Tawerna zaczęła się zapełniać, dookoła kręciły się dziewczyny w długich spódnicach z nacięciami do ud, Thach wpadał w szampański nastrój i wypatrywał co ładniejszej, nie zwracając uwagi na ryboluda, któremu wyczerpywała się cierpliwość. Widząc, że młodszy nie jest chętny do współpracy, capnął go wielką, błoniastą dłonią za kark i wyniósł, mało dbając o resztki thachowej godności.

Marco obudził się z bólem głowy, bez koszuli, a w ustach czuł gorzki posmak piwa. Bogu dzięki, był wieczór, od strony oceanu przyjemnie wiało, a on leżał na piasku... Moment, na jakim, kurwa, piasku?!
- Thach! - Podniósł się, rozglądając panicznie dookoła, a widząc światła portowe w oddali i nic więcej, złapał się za bolącą głowę i z jękiem wrócił do poprzedniej pozycji. - Zabiję skurwiela. Gdzie on mnie wyprowadził? Gdzie moja koszula? Kurwa... Nawet papierosów nie mam? - Z niewielką nadzieją przetrząsnął kieszenie, ale nie spodziewał się czegokolwiek, wiedział od dawna ze Thach kradnie mu fajki tylko nic nie mówił, czekając na odpowiedni moment. Jednak były, w drugiej kieszeni, i, Jezu Chryste, ostatni papieros cudem ocalał od zeszłego wieczora. Zeszłego? Nie, no jak? Prze... Przespał cały dzień?!
- I mam przejebane. Staruszek dostanie szału i da szlaban na następne milion portów, yoi - jęknął, mocując się z zapalniczką, która uparcie odmawiała współpracy. Gdy po minucie wreszcie się udało, zaciągnął się mocno i podsumował na głos swoją sytuację. - Wypiłem wczoraj siedem kolejek, potem grałem w kosę, potem cztery kolejki... To jedenaście, i w kości, potem znów cztery, to jest piętnaście... Nie, chwila, najpierw była ta dziewczyna, to dobra, piętnaście... Thach powiedział... Co on powiedział? - Chłopak podrapał podgoloną czuprynę i zapatrzył się w spowity mrokiem ocean, zapominając o liczeniu, Thachu i całej reszcie. Dopiero po dłuższej chwili zorientował się, że od pewnego czasu coś zakłóca senną atmosferę i był to... Płacz?
Rozejrzał się dookoła, a nie mogąc nic zobaczyć, skorzystał z mocy niedawno nabytego Diabelskiego Owocu. Jeszcze nie do końca to kontrolował, ale błękitny płomień skutecznie oświetlił plażę w promieniu tak ze trzech metrów, a na niej poza piaskiem nie było nic.
Podniósł się i byłby skierował do portu, w którym na Moby Dicku trwało pewnie planowanie strategii z nim jako z celem, ale cienki płacz dalej wibrował w uszach i Marco miał nieprzyjemne wrażenie, że to płacz dziecka. Z westchnieniem skierował się w lewo, plecami do pierwotnego celu, i szedł ociężałym krokiem, zapisując w myślach tęgie lanie Thachowi.
Uszedł zaledwie kilka kroków, a w błękitnej poświacie bijącej od jego lewego ramienia dostrzegł...
- Kosz? Co kurwa, Mojżesza znalazłem? - Faktycznie, z małego koszyka dobiegał płacz, a gdy osiemnastolatek podniósł wieko, zobaczył niemowlę. Płaczące dziecko zamilkło na widok światła i wpatrywało się w płomienie mokrymi oczkami. - Ej, co ty tu za cyrk wyprawiasz? - Rozejrzał się, próbując znaleźć rodziców albo kogokolwiek, kto wiedziałby, skąd niemowlę się tu wzięło, ale plaża była pusta. Maleństwo, nienaturalnie sine w blasku płomieni, nadal milczało, chłonąc nieznany widok, a Marco zastanawiał się, co robić w takiej sytuacji. Niecodziennie znajduje się dzieciaka na pustej plaży, no i to małe coś ryczało, chyba było głodne... Zostawić to aż głupio, no ale wziąć ze sobą to też jakoś dziwnie. Co niemowlę robiłoby na pirackim statku? Na dodatek na statku Imperatora Białobrodego?
- E, masz jakieś imię? - Idiotycznie było pytać niemowlaka o cokolwiek, ale na kacu człowiekowi wolno wszystko. Dzieciak zaczął wierzgać i piszczeć, nie spuszczając z Marco wzroku, a gdy ten zniknął z pola widzenia, siadając na przeciwko koszyka, wszczęło ostrzegawczy krzyk. - Dobra, dobra, nie becz! Siedzę tu, yoi. - Odwinął kilka szmat, w które "coś" było zawinięte, a to sprytne stworzenie wykorzystało sytuację i złapało chłopaka za palec, ściskając malusią piąstką ze wszystkich, wątłych sił. Marco automatycznie odsunął papierosa od ust i patrzył szeroko otwartymi oczami na zabiegi malucha, czując jednocześnie w środku nieznane dotąd ciepło. Dziecko piszczało i wierzgało jak wcześniej, ale palca za cholerę nie chciało puścić. - No, znajdo, co robimy? Rodzice cię nie chcieli? Co ty tu o tej porze robisz? - Maluch zamilkł i przysłuchiwał się uważnie, nie rozumiejąc ani słowa, ale spodobał mu się głos tego obcego. Podobał mu się także błękitny płomień i towarzystwo, bo w końcu ile można siedzieć po ciemku w zamkniętym koszyku? Cierpliwość niemowlęcia, i tak niewielka, wyczerpała się całkowicie, a teraz ten dziwny obcy przyszedł i dał światło.
Marco skończył palić, westchnął kilka razy i uznał, że ojciec będzie najlepiej wiedział, co robić. Wyciągnął znajdę z koszyka, dowiadując się przy okazji płci krzykaczki i z zafrasowaną miną ruszył do portu, trochę nieumiejętnie acz instynktownie przyciskając dziecko do klatki piersiowej. Jedyny możliwy scenariusz w tamtej chwili miał tytuł " Zapytać mieszkańców, czy ktoś nie zgubił dziecka", ale chłopak z każdym kolejnym krokiem zastanawiał się intensywniej, kto mógłby zostawić maleństwo samo? I czy, gdyby odzyskali malucha, nie zrobiliby tego samego za jakiś czas?
No ale zostawić szczeniaka na plaży od tak, zamiast komuś ją oddać... Nie no, rozumiem wszystko, niechciana ciąża czy coś, ale ludzie, trochę odpowiedzialności.

- Cztery asy. – Szeleszczący głos Jonesa rozległ się w ciszy, komentując wyłożone karty. Próbował grac zirytowanego, ale grymas na jego twarzy informował mnie wyraźnie o jego radości.
Pokiwałam głową w zamyśleniu i spojrzałam na niego z zaciśniętymi ustami, by nie rozwrzeszczeć się ze szczęścia. Nie mogłam uwierzyć w swoją wygraną i tym bardziej w nagrodę. Tryumfowałam, jak wiele razy dawniej, tyle że teraz wygrałam z samym diabłem.
Davy roześmiał się, a rechot zmienił się w kaszel. Ze złością rzucił karty w ogień, płomienie chętnie przyjęły ofiarę, nie wydając najmniejszego dźwięku. Diabeł odchylił się odrobinę i podrapał po szczeciniastej brodzie, nie spuszczając ze mnie wzroku.
- Wygrałaś.
- Wy… wygrałam – przyznałam cienkim od emocji głosem.

Na Moby Dick'u zebrali się wszyscy, którzy zeszłego wieczora wylegli do portu, a Edward Newgate, Najpotężniejszy człowiek na świecie, wypatrywał ze swojego miejsca pod głównym masztem właśnie Marco. Gdy osiemnastolatek wreszcie pokazał się na trapie statku, najpierw warknął Thach, potem Jozu, a na końcu sam Imperator, którego głos brzmiał jak grzmot.
- Co masz w rękach, synu? - Silny akcent z North Blue wibrował w uszach, a bas stłamsił harmider pozostałych.
- Dziewczynkę. - Padło lakonicznie, co sprowokowało falę zaskoczonych okrzyków i uwag.
- No, bachora zrobić to byłeś pierwszy, a teraz trzeba bawić, to problem? - Thach, ciągle zły na starszego pirata, że ten gdzieś się zapodział po eskapadzie, drwił bez litości, za co dostał jedynie ciężkie spojrzenie.
- A bo to wygląda jak moje? Znalazłem ją na plaży. - Tu zwrócił się do ojca. - Nie było nikogo poza mną i nią, więc pomyślałem, że będziesz wiedział, co zrobić z tym fantem, staruszku.
Maleństwo wszczęło ostrzegawczy krzyk, jakby rozumiało, że o nim mowa, lecz kiedy Marco położył je na wyciągniętej wielkiej dłoni ojca, zabulgotało radośnie i wierzgnęło kilka razy.
Żółte oczy Newgate'a spojrzały na kruszynkę, nie większą od bochenka chleba, i błysnęły, a na poważnej, ozdobionej białymi wąsami twarzy wymalowały się coś na kształt uporu. 
- Na pewno nikogo nie było? - Nie odrywał wzroku od małej, śledząc jej nieporadne ruchy, a kiedy błękitne oczy niemowlęcia spojrzały wprost na niego, zabrakło mu na moment powietrza. Mała wierzgnęła znowu, ze zdwojoną siłą, i zapiszczała radośnie, pokazując w uśmiechu bezzębne dziąsła.
- Nie, gdyby był ktokolwiek, nie zabrałbym jej ze sobą.
Na statku panowała cisza,  wszyscy na pokładzie skupili wzrok na kapitanie. Thach prychał niezadowolony pod nosem, ale nie odważył się, jeszcze, powiedzieć czegoś głośniej, dopiero gdy Edward odchrząknął i uśmiechnął się do dziewczynki, wypalił:
- No i co? Weźmiemy bachora na morze?!
- To byłoby niebezpieczne dla niej - Jozu pokręcił głową w zamyśleniu i spojrzał na Marco, drapiącego się po podgolonej głowie.
- Róbcie co chcecie, mogę ją zanieść na plażę albo do miasta, ale bawił jej nie będę, yoi! - Podniósł do góry ręce w pełnym rezygnacji geście. - Nikt nie będzie bawił dzieciaka na pirackim statku, ludzie!
- Tak? To po cholerę żeś ją w ogóle stamtąd brał, baranie? - Thach przyskoczył do blondyna i dźgnął go palcem wskazującym w mostek, po czym zacisnął gniewnie szczęki i patrzył mętnym, niewyspanym wzrokiem na przyjaciela.
- Bo mnie tam zostawiłeś, a ja nie jestem tobą i przynajmniej staram się poma...
- Pff... Ha, pomagać?! Sprowadziłeś dzieciaka na piracki okręt, to jest pomoc, ty dobry samarytaninie?! Komu?! - Drwił młodszy, na co Marco złapał go za kołnierz i przysunął do siebie, wciągając z sykiem powietrze.
- A wpierdol chcesz? Zostawiłeś mnie cholera wie gdzie, obudziłem się na plaży, bez kasy i fajek,  łeb boli mnie jakby mi Jozu w niego jebnął, ty weź przemyśl swoje położenie, yoi - warknął i odepchnął pirata, nie mając ochoty na bójkę na kacu.

4 komentarze:

  1. Ooooooooooooo! Co ja widzę? Rhan spełniła swoje marzenie i oto powstał blog, o którym mi mówiła :D. No cóż, na tą chwilę obczaiłam ino szablon i długość rozdziału, bo totalnie nie znam tematu, dlatego czytanie zostawię na inną okazję, a z tego miejsca życzę Ci dużo weny, czasu i pomysłów, które będą rewelacyjne jak zawsze ;).

    Twoja R :*.

    OdpowiedzUsuń
  2. AJdbukjab, brakuje mi słów, którym mogłabym to opisać, ale... Umierałam ze śmiechu. XDDD Dobra, najpierw rozpływałam się do słodkości mlodego Shanksa, domagam się więcej Shanksa, proszę o niego. ;_; Potem rozczuliła mnie desperacja Kamyka, to jak bardzo jest zapatrzona w Rogera, jak bardzo chce znowu być przy nim i ile jest w stanie poświęcić (choć jej teksty mnie rozbrajały, a przy "niewygodne miejsce", ryknęłam głośnym śmiechem). Ogólnie widzę nawiązania do Piratów z Karaibów, ale nieszczególnie mi to przeszkadza. No i widzę, że ze słodziaków OP zrobiłaś prawdziwych piratów *cisnęło jej się to od samego początku*. Najpierw Thach, niech mnie ktoś trzyma, jak on pasuje do bójek z Marco, chociaż mam nadzieję, że z Acem też będzie się bił i walczył o kobiety (o ile Ace będzie, mam nadzieję, że będzie ;_;). Rozumiem, że część z Thachem miała psychicznie nastroić czytelnika na salwy śmiechu, kiedy był opis tego, co wyprawia biedny Marco? No kurwa "Mojżesza znalazałem?" - umieram, krzyczę w nicość, nie ma mnie. XDD
    A potem ten fragment:
    Niecodziennie znajduje się dzieciaka na pustej plaży, no i to małe coś ryczało, chyba było głodne... Zostawić to aż głupio, no ale wziąć ze sobą to też jakoś dziwnie. Co niemowlę robiłoby na pirackim statku?
    - E, masz jakieś imię? - Idiotycznie było pytać niemowlaka o cokolwiek, ale na kacu człowiekowi wolno wszystko." - aż wysłałam to znajomym, reklamując Twojego bloga, tak mnie on do siebie przekonał. I jeszcze ten palec. Dziecko wierzga, ale palca nie puści. A jak! Palec rzecz święta! Raz darowanego palca się nie oddaje! No i Starszuek był jak zawsze dobrym Staruszkiem. Kochałam jego postać w OP, tutaj wiem, że pokocham go jeszcze bardziej, bo robisz go takiego... Takiego swojego. No, takiego, jakim powinien być.
    Opowiadanie mi się cholernie podoba i liczę na kolejne rozdziały. :__: Wierzę, że one powstaną i że ten blog będzie się rozwijał!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jonesie, dzięki ci za ten komentarz!
      Shanksa będzie więcej.
      Ace oczywiście będzie bo być musi.
      Staruszek tez.
      Rozdział 3 się pisze, da Kamyk ze nie będzie trzeba na niego zbyt długo czekac.
      Dziękuję Ci serdecznie za Twój komentarz, cieszę się bardzo ze trafiłam w jakimś stopniu w Twoje gusta. Co do zajechaniem "Piratami"... Yep, mam tego świadomość, zwłaszcza ta akcja z duszami, ale czego innego mógł sobie zażyczyć Davy Jones?
      Będę składała ofiary, byś tutaj była Kirełe. Cholernie się cieszę, a co do Kamyka i jej głupich tekstów... Spodziewajmy się ich wiele w tej historii, razem z jej pokręconymi teoriami.

      Usuń
  3. To tak. Co na pewno pisałam w poprzedniej wersji komentarza....
    Czemu ja, do kurry nędznej. nie wiedziałam prędzej, że tu się ju kuźwa rozdział pojawił!? Ba! Co śmieszne ja tu zaglądałam jak na mnie sytematycznie, ale ni kija się nie skapnęłam, że to już nowy rozdział. Jakieś się mało możliwe wydawało chyba. No i tak siem gapiłam gapiłam i nagle mnie olśniło, że ja tego, kurwa nie czytalam. Czytałam 100 częściach po 3 zdania przed i po pracy, więc się zgubiłam tam trochę przy akcji z Marco, ale! Ale! Rozdział mi się podobał. Nic też specjalnie nie przykuło mojej uwagi jeśli chodzi o tekst, a Ty wiesz, że mam tendencję się czepiać, ale bym sobie wypisała. Nie było co. Rozdział dobry, bardzo dobry. Akcja z Kamykiem super, cud miód, wiesz, że uwielbiam zapijaczone postacie. Jestem ciekawa co za dzieciaka Marco znalazł, no więc czekam na next i kuźwa pisz na HG! Bo wiesz!
    Pozdrawiam
    Zapracowana Tenebris

    OdpowiedzUsuń