No, i tak to wyszło. Trochę sporo i nie wyjaśniłam tego, co miałam wyjaśnić. Częściej nie będę pisała, to smutne nie mieć na nic czasu. Ale żyję. Jeśli kogoś to cieszy.
Jedynka, no wypadałoby w końcu. Ralagan jest chorą szajbuską, tak ku przestrodze. Nie pałajcie do niej sympatią. Nigdy.
- No, no,
wyrosło się komuś – uniosłam prawy kącik ust i poruszyłam brwiami, mierząc siedemnastolatka
rozbawionym spojrzeniem. – Powiedz no, kamracie, dokąd się wybierasz?
- Chcę
zebrać załogę! – Czerwonowłosy chłopak naciągnął kapelusz na oczy i uśmiechnął
się szeroko, znajoma kombinacja gestów która sprawiła, że odwróciłam wzrok. – I
wypłynę w morze…
- By zostać
Królem Piratów? – zadrwiłam i poklepałam piasek obok siebie. – Siadaj,
Krewetko, i napij się ze starą kapitanową. – Wyciągnęłam ze skrzynki butelczynę
rumu i podałam ją siadającemu Shanksowi.
- Nie, ja
królem? Wystarczyło mi pływanie z kapitanem, chyba nie byłbym dobry w tej roli
– uśmiechnął się melancholijnie i zapił alkoholem.
- To kwestia
sporna, jeśli miałabym być szczera, to bardziej widziałabym ciebie na tym
stanowisku, aniżeli Buggy’ego – wygłosiłam poważnym tonem i odpaliłam papierosa
na długiej lufce, obserwując go kątem oka. Podrósł, rysy twarzy nabrały
ostrości chociaż nadal był szczeniakiem, lecz jego wesoły uśmiech i spokojny
ton nie zmieniły się ani na jotę.
Pokręcił
uparcie głową, jakby ten śmieszny argument zupełnie nie znajdywał do niego
drogi, i popatrzył na mnie błyszczącymi, czarnymi oczami.
- Będę
Imperatorem – szepnął konspiracyjnie.
- Wysoko
mierzysz, Krewetko, ale nie widzę powodu, dla którego miałbyś nim nie zostać –
powiedziałam z emfazą.
- Tak, chyba
mam wszystkie predyspozycje, zaczynając od wiązania lin. – Oboje roześmialiśmy
się głośno, wesoło, jak za dawnych, dobrych lat.
- O, byłeś
taki uparty! Nie chciałeś się tego nauczyć, mój Boże, jak ja się na ciebie
wściekłam! Ileż to razy Ray cię wybronił przed laniem.
- Jestem mu
za to wdzięczny aż do śmierci! Ale, kapitanowo, co pani zamierza robić? – Do
twarzy miałam przyklejoną imitację uśmiechu, udawałam ze nie widzę jego
ponaglającego wzroku, sama patrząc na horyzont i zaciągając się raz po raz
papierosem.
Ten dzieciak! Najpierw mnie rozbawia a potem
próbuje wyciągnąć informacje, co tez z niego wyrośnie za kilka lat?
- Zostanę
tu, bo co mi zostało? Atlantyda to moja ulubiona wyspa, może zacznę dziergać?
Zawsze chciałam wspomagać sieroty i wdowy, a to byłby uczciwy biznes, Marynarka
mogłaby mi skoczyć!
- Tfu! W
życiu nie uwierzę, żeby pani zaczęła uczciwie żyć, jak zwykli ludzie! –
zaprotestował żywo - Pan Rayleigh powiedział mi kiedyś, ze po świecie chodzą
ludzie stworzeni do wielkich rzeczy, i ze pani i kapitan takimi ludźmi
jesteście.
- Ten stary dureń jak zwykle
namieszał ci w głowie, a ty wierzysz jak kto głupi. Cisza, Krewetko! – huknęłam
na końcu, widząc, ze szczeniak patrzy na mnie z protestem wypisanym na twarzy.
– Płyń w swoją stronę, dzieciaku, zostań Imperatorem, z serca ci pobłogosławię,
ale o mnie nie usłyszysz, jak Grand Line długie i szerokie. Jak cię kiedyś falę
przyniosą na Atlantydę, zawsze znajdziesz tu schronienie przed Marynarką, oby
piekło ją pochłonęło, butelkę rumu i jedzenie, to dosyć. – Po czym zgarbiłam
się odrobinę i zapatrzyłam na słomkowy kapelusz ozdobiony przy rondzie czerwoną
wstążką. – On byłby z ciebie dumny.
Pamiętam, że
jeszcze w porcie byłam pijana w sztok. Zataczałam się tak, ze prawie wpadłam do
wody, a kiedy wreszcie stanęłam na pokładzie "Harpii", zwymiotowałam,
w ostatniej chwili przechylając się za burtę. A jednak zamroczenie alkoholem,
jak silne by nie było, nigdy nie omamiło mi zmysłu nawigacyjnego, i nawet po
trzydniowej libacji byłam w stanie powiedzieć z pełną dokładnością, że do
Atlantydy zbliżał się sztorm. Wspaniały moment na wypłynięcie, i to na jedną z
Przeklętych Wysp!
-
Kapitanowo, burza podrze żagle! Ludzie nie chcą płynąc! - zakomunikował mi
bosman, przekrzykując wzmagający się wiatr. Spojrzałam na niego jak na wariata
i znów przechyliłam się za burtę, przysięgając w myślach jak milion razy
wcześniej, że ani kropli alkoholu do końca życia.
Pobożne
życzenie, Kamyk, jutro znów się zapijesz, i pojutrze, i popojutrze, i tak w
kółko, bo jesteś alkoholiczką. To smutne, że Ray miał rację. Zawsze
ją, jebany, miał.
Niebo było
granatowe, choć dopiero wybiło popołudnie, dokładnie takie, jak w bitwie o Edd.
Wtedy wygraliśmy, więc teraz też. Wygram. Sama.
-Każ je
zwinąć - wybełkotałam, chwiejąc się niebezpiecznie, i złapałam go za brudną
koszulę, ciągnąc w swoją stronę. - Wypłynę, choćby ta łajba miała utonąć na
końcu. Jak ktoś nie chce, to za burtę! – Odepchnęłam go, posyłając wściekłe
spojrzenie, czułam jednocześnie, że wir w żołądku ustał, przynajmniej na jakiś
czas.
Sztorm
towarzyszył mi od początku mojej wyprawy. I to dosłownie, bo odbijając od Logue
Town uciekałam przed nim. A skoro przetrwałam te wszystkie zawieruchy, ta nie
będzie wyjątkiem! Nie teraz, gdy zaświtał promyk nadziei na odmianę mojego
parszywego żywota. Nie po tym wszystkim, co przeszłam. Nie utonę! Kamyk nigdy
nie idzie na dno!
Przeszłam
się po kołyszącym statku, nie gubiąc równowagi nawet, gdy fale poczęły uderzać
z większą furią, i wspięłam się po schodach na mostek, po drodze obdarzając
każdego napotkanego ponurym spojrzeniem. Bali się, podwójnie, jeśli dawali
posłuch plotkom, i nie śmieli się sprzeciwić, choć tkwili między młotem a kowadłem
– szkwał albo wściekła kapitanowa. Większość zdecydowała, ze jednak jestem
gorsza i posłusznie zwijali żagle, reszta szła za grupą, jak barany, którymi w
moim pojęciu byli. Sama zamierzałam posłać ten statek na dno, razem z załogą,
nie byli mi do niczego potrzebni.
Fale
porywały najpierw dziób, rozbijając się niebezpiecznie o falszburtę, unosiły go
i docierały do tyłu, bujając Harpią pod niebezpiecznym kątem.
- Przebijemy
się! – zadecydowałam i sama chwyciłam za ster, czując nawracające nudności. – A
żebyś się, kurwa nie zdziwił, Jones, jak mnie dzisiaj w swoim luku nie
zobaczysz!
Według
przekazów Zakazane czy Przeklęte Wyspy były garstką maleńkich plaż, na których
nic nie rosło. Z jednego brzegu można było zobaczyć drugi, ba, zobaczyć
wszystkie pozostałe wyspy. Nie wyróżniały się niczym szczególnym, ale wszystkie
demony w piekle świadkami, ze na Grand Line nic nigdy nie wyglądało na to, czym
było w rzeczywistości! Podobno działo się tam coś niezwykłego, gdy zapadał
zmrok. Podobno działy się tam złe rzeczy, gdy szalała burza, której zadaniem
było nie dopuszczanie żeglarzy do lądów tajemniczego archipelagu.
Edward
powiedział mi kiedyś, ze tylko głupcy się tam zapuszczają w poszukiwaniu
czegokolwiek, poza śmiercią. Szanowałam go i jego zdanie, ale gdy płynęłam w
ich kierunku, plułam na wszystko, co rozsądne. Mimo to coś wewnątrz mnie
protestowało, coś podpowiadało, ze cała ta zabawa w rejs była nic nie warta, a
na Przeklętych Wyspach niczego i nikogo nie znajdę. Fakt, nikt tam nie
mieszkał. I niczego nie było. Więc po co tam płynęłam?
W pogoni za
marzeniem, nadzieją. Za czymś, co nie było i nie mogło być realne. A jednak
byłam zdeterminowana, by to nieosiągalne coś zdobyć. Miałam zamiar postawić
wszystko na jedną kartę, nie wahałam się i nic nie mogło mnie odwieźć od celu,
nawet cichy głos mówiący „Ralagan, poddaj się”.
Przecież
mogłam wrócić! Mogłam opuścić spokojną Atlantydę, znaleźć tego durnia, Silvera,
i wymyślić, jak spędzić resztę życia miast zapijać się na śmierć.
Na myśl o
starym przyjacielu, o kimś, kogo kochałam, poczułam tę słodką melancholię,
która towarzyszy nam gdy myślimy o czymś, co przeminęło ale tylko w jakiejś
części. Do czego możemy wrócić. Bo do Raya mogłam wrócić każdego dnia i nocy,
czekał na mnie, lecz gdy przypomniałam sobie o swoim stanie, skrzywiłam się z
niesmakiem. Oczywiście! Pokazać mu się! Teraz, po tylu latach, gdzie wyglądam
jak jakaś zapijaczona starucha, której na dodatek pomieszało się we łbie!
Pomysł
kategorycznie odpadał, a przynajmniej nie brałam go pod uwagę w tamtym
momencie, gdy jeszcze mogłam coś ugrać. Poza tym planowałam, ze gdy już osiągnę
cel, i tak wrócę po Silvera. A wtedy będziemy wreszcie w komplecie, znów, i
będę mogła żyć tak, jak chciałam.
Ha! Ugrałam!
Ale co i ile za to zapłaciłam…
Gdy stanęłam
wreszcie na piaszczystej plaży, po czterech dniach morderczego rejsu,
wyglądałam znacznie gorzej, choć wydawało mi się to niemożliwe. Bezładną,
matową masę włosów zebrałam w ciasny węzeł na karku i zdjęłam przepocony,
granatowy płaszcz. Biała koszula zmieniła się w żółtą szmatę, gorset dawno
wyrzuciłam, bo sznurówki pękły, a moja spódnica przypominała zbiór podartych
prześcieradeł z darowizn dla wdów i sierot. Nie wspominając, ze to wszystko
było poplamione krwią, bo załoga się zbuntowała i domagała powrotu do portu. Z
trzydziestu pięciu ludzi przeżyło siedmiu, plus bosman, i faktycznie wracali do
jakiegoś portu, co zupełnie mnie nie obchodziło. Liczyło się tylko to, ze
dotarłam do celu. Przeklęte Wyspy na których mogłam spotkać Davyego Jonesa!
Poza
skrzynką wódy, workiem tytoniu, fajką i talią kart nie miałam niczego. Nawet
pomysłu, co robić dalej.
Z nieba lał
się żar, dookoła nie było niczego, co dawałoby cień a wokół lądu o średnicy
czterdziestu metrów był zabójczy ocean.
No i co teraz? Mam odprawić jakiś taniec?
Egzorcyzm? Złożyć ofiarę z dziewicy? Zawsze można by przelać niewinną krew
tylko w okolicy raczej nikogo niewinnego nie ma.
Przeszłam
się po plaży, wzdłuż i wszerz, dziwnie spokojna o zostawiony na brzegu dobytek,
i darłam się, póki nie rozbolało mnie gardło. Im dłużej krzyczałam nazwisko
mitycznego, morskiego diabła, tym bardziej zastanawiałam się nad jego
istnieniem. Bo w końcu pływałam po cholernym oceanie z jakieś dwadzieścia lat,
a Davyego Jonesa ani razu nie widziałam, co podobno powinno mieć miejsce po
wpłynięciu na Nowy Świat.
Tere-fere a
głupiemu radość, bo na Nowy Świat wpłynęłam siedemnaście lat z kawałkiem temu i
nic niesamowitego nie widziałam. No, dobrze, widziałam, ale nie kogoś, kto by
się przedstawiał jako stary Jones.
Wróciłam w
końcu do mojej skrzynki, przykrytej płaszczem, nabiłam fajkę i z charakterystyczną
błyskotliwością przypomniałam sobie, ze nie miałam niczego, czym by tę fajkę
odpalić. Z jękiem usiadłam przy skrzynce, niepomna na przysięgi, które złożyłam
cztery dni wcześniej, sięgnęłam po pierwszą butelkę.
Dwa i pół
litra gorzały z Atlantydy później byłam wystarczająco znieczulona, by opowiadać
samej sobie o najszczęśliwszych latach życia, nie wyjąc przy tym jak wilk. Ba,
pół litra potem śpiewałam głośno szanty, a zachodzące słońce robiło za miłe
tło.
- Hej, ha!
Kolejkę nalej! Hej, ha! Kielichy wznieśmy! To zrobi doskonale morskim
opowieściom!
Zasnęłam i
byłam tego świadoma. Pamiętałam kiedy padałam na piasek, i widziałam jak wódka
wsiąka w gorący piach. Pamiętałam tez kolorowe smugi na niebie, którym przez
chwilkę przypatrywałam się w zadumie, i porównywałam je z tymi widocznymi z
mojego statku dawno temu.
Obudziło
mnie światło i gorąco wyczuwalne jedynie na twarzy, ramionach i dekolcie. Byłam
w nastroju na zamordowanie kogoś, wnętrzności skręcały się boleśnie przy każdym
ruchu a głowa pulsowała niemiłosiernie, jakby zaraz miała się rozpaść.
Podniosłam się powolutku, najpierw na kolana, potem przysiadłam na piętach i
powiodłam wokół zmęczonym spojrzeniem spod półprzymkniętych powiek.
- Najpierw
mnie wołasz, następnie zasypiasz, a teraz nie możesz się obudzić. – Cichy,
zachrypnięty głos dobiegł mnie z lewej strony, i powinien sprawić, bym
poderwała się na nogi gotowa do walki, ale rzeczywisty rezultat pozostawiał
wiele do życzenia.
- Za chuja nie wiem, skąd
żeś się tu, kamracie, wziął ale jedno ci powiem, kiepskie miejsce na wypoczynek
– zaczęłam zmęczonym, skrzypiącym głosem i dopiero wtedy zauważyłam, ze ogień
płonący beztrosko po mojej lewej, płonął na piasku. Bez drew, bez węgla, po
prostu na piasku. Patrzyłam jak zahipnotyzowana, próbując wytłumaczyć sobie ten
fenomen w umyśle otępiałym z powodu alkoholu, a nieznajomy, zapatrzony w dal,
zaśmiał się w kułak i pokiwał głową. Wyglądał na starego marynarza, z
podniszczonym kapeluszem na głowie, paroma niedbale wykonanymi tatuażami i
nosem jak kartofel. Słowem; nieprzyjemny typ, zgarbiony jakby pod ciężarem życia
czy czegoś równie filozoficznego.
- Wołałaś mnie – zaczął,
pokazując poczerniałe zęby i nie schował ich nawet gdy skrzywiłam się ze
wstrętem.
- Ta? Kiedy? – Rozmasowałam
bolącą głowę.
- Cztery godziny temu. Co
mogę dla ciebie zrobić, Kapitanowo?
- Skąd wiesz kim jestem?
- O, pływam trochę po tych
wodach, takie osobistości jak ty przyciągają szczególnie moją uwagę. Niemal
tak, jak twój brat, uciąłem sobie z nim zresztą nie jedną pogawędkę. W moim
luku, znaczy się.
- Ty jesteś… Jones.
- Davy Jones, diabeł Grand
Line i okolic, do usług. – Nie pofatygował się by choćby uchylić kapelusza, co
pewnie odebrałabym jako obrazę i wymierzyła karę, gdyby był jakimkolwiek innym
człowiekiem. O ile Jonesa można zaliczyć do ludzi. – A ty masz do mnie interes,
tylko nie wiem, czym mi za niego zapłacisz, bo wszelkie dobra ograniczają się
do pustych butelek i tytoniu. – Rozejrzał się wokół, rzekomo zmartwiony stanem
mego mienia, co skwitowałam wzruszeniem ramionami.
- Wiem, ze takie fanty to
dla ciebie popiół. Twoja lichwa liczona jest inną miarą, nie rób ze mnie durnej
– warknęłam, sygnalizując znajomość ceny za jakąkolwiek usługę z jego
strony. – No, pod warunkiem, żeś
naprawdę Jonesem.
- To nie wystarczy na
dowód? – Wskazał ogień i splunął gdzieś w bok. Zrobiłam to samo, pozbywając się
z ust gorzkiego posmaku wódki i przypomniałam sobie o nabitej fajce,
spoczywającej bezpiecznie w kieszeni płaszcza. Dało się ją odpalić po kilku
próbach, do wtóru śmiechu starego, i gdy zaciągnęłam się dymem, umysł zupełnie
mi się rozjaśnił. Od biedy można by powiedzieć, że byłam trzeźwa.
- Chcę zagrać z tobą w
Kosę. – Rzuciłam mu pod nogi talię kart spiętych skórzanym paskiem, i obserwowałam
jego reakcję spod przymrużonych powiek. Wyraz jego twarzy zmienił się
diametralnie i to w ciągu sekundy. Przyjrzał mi się dziwnie płonącymi oczami a
czarne zęby błysnęły w prawdziwie diabelskim uśmiechu. Serce zabiło mi mocniej
a dłoń zadrżała, gdy przykładałam fajkę do ust – bałam się jego ludzkich
gestów, które w tak potworny sposób sparodiował. Patrząc na ten uśmiech
wiedziałam, ze nie należał do człowieka i ze nie z człowiekiem mam do czynienia
– tylko demony potrafią tak patrzeć gdy mają przed nosem interes z człowiekiem.
I tylko demony potrafią tak oszukać, jak zrobił to Jones.
- Piracka Kosa. – Nie udawał zamyślenia czy zaskoczenia,
wydawał się czekać na moje wyzwanie,
które dostrzegł po chwili, wypisane na mojej twarzy. – Przyjmuję. Co stawiasz?
- Co przyjmiesz?
- Twoją duszę. – Uśmiechnął
się wesoło. – Coś, za co jesteś odpowiedzialna, oraz obowiązek.
- To niewiele –
zgodziłam się, ku jego źle skrywanej uciesze. Tak naprawdę cena nie grała roli,
liczyło się tylko, by Jones zgodził się na moje warunki w razie gdybym wygrała.
– W zamian chcę władzy, załogi na najszybszym statku i wskrzeszenia kogoś z D w
nazwisku.
- By
wyciągnąć kogoś z mojego luku najpierw musisz go znaleźć. – Postawił warunek. –
Załoga nie będzie ani żywa, ani martwa. A statek będzie oddychał. Co zaś do
władzy… Masz przecież swój owoc, czy to za mało?
- W
wodzie jestem bezradna – rzuciłam, próbując doszukać się sensu w jego części
umowy. Oczy Jonesa zabłyszczały tajemniczo, gdy z udawanym zdziwieniem pytał:
-
Życzysz sobie trzymać w rękach głębię?
- Tak.
Właśnie.
- Twoja
dusza, Ralagan – mruknął z lubością - to zdecydowanie zbyt niska cena za takie
przysługi. Wiesz, co dostaniesz, więc dowiedz się teraz, jak za to zapłacisz.
Dam ci lata życia, byś przywoziła do mojego luku dusze, ale tylko tych, którzy
polegli na morzu; tysiąc każdego roku – to obowiązek. W swoim czasie wezmę coś,
za co jesteś odpowiedzialna, a czego utrata doprowadzi do szaleństwa. – Nagle urwał,
jakby dawał mi czas do namysłu, wiedział jednak, że się nie cofnę. Gdy odezwał
się ponownie, jego głos szeleścił w powietrzu, do wtóru szumu płomieni. - Lecz
ty sama nie dostaniesz się do Luku. Nie popłyniesz także po Bezmiarach, dla
takich jak ty mam specjalne miejsce – dodał tajemniczo i jego uwagę
przyciągnęło niebo, ponownie dając mi czas na przemyślenie mojego położenia.
Rozważałam
to zbyt długo, by teraz się wahać, wiedziałam zresztą, że Jones nie odszedłby
tak po prostu, po tym jak się do mnie pofatygował. Lecz czułam coś, co chciało
mnie odwieźć od tego pomysłu, co szeptało „Ralagan, nie”, jakby w ostatniej, z
góry skazanej na porażkę próbie zwrócenia mi rozsądku. Nie liczyła się dla mnie
cena i konsekwencje, logika mnie nie dotyczyła a tragiczna wizja mojej
przyszłości była zbyt odległą tamtej nocy na Przeklętych Wyspach. Teraźniejszość
miała należeć, znów, do mnie i nie zamierzałam z tego rezygnować.
- Znasz
zasady, przeklęty upiorze?
- To ja
je stworzyłem. – Kątem oka zobaczyłam jego czarne zęby a potem skupiłam się na
tasowaniu kart.
- Thach!
- So jes...?
Kurwa, Namur, za co to było?! - Wezwany siedemnastolatek podniósł się z
pół-lezącej pozycji przy tawernowym stole, z pulsującym bólem głowy którego
przyczyny dokładnie nie mógł rozeznać. Mógł być to kac albo rezultat uderzenia Namura,
ryboluda, stojącego tuz przy nim. - Łeb mi chcesz urwać?! - Spojrzał z wyrzutem
na towarzysza i z cichym jękiem strącił szklany kufel na podłogę.
- I tak brak
z niego pożytku. Zbieraj się, staruszek chce odpływać, a nie można, bo Marco
nie wrócił. - Rekinopodobne stworzenie kłapnęło ostrymi zębami przy uchu
Thacha, widząc jak ten znów układa się do snu.
- To go
szukaj - warknął niezadowolony pirat, ignorując potężne szczęki.
W całym
pomieszczeniu cuchnęło dymem, moczem i starym olejem, co wybitnie drażniło
Namura, a nie przeszkadzało ani trochę Thach'owi. Barmanka w białej koszuli,
która koszuli nie przypominała, podeszła do piratów z piwem, nie reagując na
ostrzegawcze spojrzenie ryboluda.
- Chłopcy,
wieczorem trzeba się bawić, nie spać! - Lezący podniósł się jak na
komendę i z zaspanym uśmiechem przyjął trunek, taksując czarnowłosą dziewczynę
spojrzeniem sympatycznych, piwnych oczu.
- Ojciec cię
zabije jak zaraz nie stawisz się w porcie razem z Marco. Obaj poszliście
wczoraj do tej rudery, a teraz ty jesteś, a jego nie ma - zrobił wymówkę Namur,
gdy dziewczyna odeszła z chichotem, a Thach pociągnął z kufla.
- No i jego
problem, a nie mój. Niech se radzi sam, samiec alfa! Wyrwał wczoraj, sprzed
mojego nosa, rozumiesz, najładniejszą pannę w porcie. Myślałem, że go rozniosę!
- Chłopak uderzył naczyniem o stół, rozbijając je doszczętnie, co barmanka
skomentowała niezadowolonym prychnięciem, a sprawca nie kwapił się by chociaż
przeprosić. Namur ponownie kłapnął zębami, tylko mniej agresywnie, i pokręcił głową,
nie mogąc pojąc toku myślenia Thacha. W każdym porcie było to samo, wojna o
kobiety, problem z powrotem na statek i pół-dniowy kac, z czego szydziła cała
załoga. Ale tym razem zgubił się Marco, prawa ręka Edwarda Newgate'a, i to był
problem.
Tawerna zaczęła
się zapełniać, dookoła kręciły się dziewczyny w długich spódnicach z nacięciami
do ud, Thach wpadał w szampański nastrój i wypatrywał co ładniejszej, nie
zwracając uwagi na ryboluda, któremu wyczerpywała się cierpliwość. Widząc, że
młodszy nie jest chętny do współpracy, capnął go wielką, błoniastą dłonią za
kark i wyniósł, mało dbając o resztki thachowej godności.
Marco
obudził się z bólem głowy, bez koszuli, a w ustach czuł gorzki posmak piwa.
Bogu dzięki, był wieczór, od strony oceanu przyjemnie wiało, a on leżał na
piasku... Moment, na jakim, kurwa, piasku?!
- Thach! -
Podniósł się, rozglądając panicznie dookoła, a widząc światła portowe w oddali
i nic więcej, złapał się za bolącą głowę i z jękiem wrócił do poprzedniej
pozycji. - Zabiję skurwiela. Gdzie on mnie wyprowadził? Gdzie moja koszula?
Kurwa... Nawet papierosów nie mam? - Z niewielką nadzieją przetrząsnął
kieszenie, ale nie spodziewał się czegokolwiek, wiedział od dawna ze Thach
kradnie mu fajki tylko nic nie mówił, czekając na odpowiedni moment. Jednak
były, w drugiej kieszeni, i, Jezu Chryste, ostatni papieros cudem ocalał od
zeszłego wieczora. Zeszłego? Nie, no jak? Prze... Przespał cały dzień?!
- I mam
przejebane. Staruszek dostanie szału i da szlaban na następne milion portów,
yoi - jęknął, mocując się z zapalniczką, która uparcie odmawiała współpracy.
Gdy po minucie wreszcie się udało, zaciągnął się mocno i podsumował na głos
swoją sytuację. - Wypiłem wczoraj siedem kolejek, potem grałem w kosę, potem
cztery kolejki... To jedenaście, i w kości, potem znów cztery, to jest
piętnaście... Nie, chwila, najpierw była ta dziewczyna, to dobra, piętnaście...
Thach powiedział... Co on powiedział? - Chłopak podrapał podgoloną czuprynę i
zapatrzył się w spowity mrokiem ocean, zapominając o liczeniu, Thachu i całej
reszcie. Dopiero po dłuższej chwili zorientował się, że od pewnego czasu coś
zakłóca senną atmosferę i był to... Płacz?
Rozejrzał
się dookoła, a nie mogąc nic zobaczyć, skorzystał z mocy niedawno nabytego
Diabelskiego Owocu. Jeszcze nie do końca to kontrolował, ale błękitny płomień
skutecznie oświetlił plażę w promieniu tak ze trzech metrów, a na niej poza
piaskiem nie było nic.
Podniósł się
i byłby skierował do portu, w którym na Moby Dicku trwało pewnie planowanie
strategii z nim jako z celem, ale cienki płacz dalej wibrował w uszach i Marco
miał nieprzyjemne wrażenie, że to płacz dziecka. Z westchnieniem skierował się
w lewo, plecami do pierwotnego celu, i szedł ociężałym krokiem, zapisując w
myślach tęgie lanie Thachowi.
Uszedł
zaledwie kilka kroków, a w błękitnej poświacie bijącej od jego lewego ramienia
dostrzegł...
- Kosz? Co
kurwa, Mojżesza znalazłem? - Faktycznie, z małego koszyka dobiegał płacz, a gdy
osiemnastolatek podniósł wieko, zobaczył niemowlę. Płaczące dziecko zamilkło na
widok światła i wpatrywało się w płomienie mokrymi oczkami. - Ej, co ty tu za
cyrk wyprawiasz? - Rozejrzał się, próbując znaleźć rodziców albo kogokolwiek,
kto wiedziałby, skąd niemowlę się tu wzięło, ale plaża była pusta. Maleństwo,
nienaturalnie sine w blasku płomieni, nadal milczało, chłonąc nieznany widok, a
Marco zastanawiał się, co robić w takiej sytuacji. Niecodziennie znajduje się
dzieciaka na pustej plaży, no i to małe coś ryczało, chyba było głodne...
Zostawić to aż głupio, no ale wziąć ze sobą to też jakoś dziwnie. Co niemowlę
robiłoby na pirackim statku? Na dodatek na statku Imperatora Białobrodego?
- E, masz
jakieś imię? - Idiotycznie było pytać niemowlaka o cokolwiek, ale na kacu
człowiekowi wolno wszystko. Dzieciak zaczął wierzgać i piszczeć, nie
spuszczając z Marco wzroku, a gdy ten zniknął z pola widzenia, siadając na
przeciwko koszyka, wszczęło ostrzegawczy krzyk. - Dobra, dobra, nie becz!
Siedzę tu, yoi. - Odwinął kilka szmat, w które "coś" było zawinięte,
a to sprytne stworzenie wykorzystało sytuację i złapało chłopaka za palec,
ściskając malusią piąstką ze wszystkich, wątłych sił. Marco automatycznie
odsunął papierosa od ust i patrzył szeroko otwartymi oczami na zabiegi malucha,
czując jednocześnie w środku nieznane dotąd ciepło. Dziecko piszczało i
wierzgało jak wcześniej, ale palca za cholerę nie chciało puścić. - No, znajdo,
co robimy? Rodzice cię nie chcieli? Co ty tu o tej porze robisz? - Maluch
zamilkł i przysłuchiwał się uważnie, nie rozumiejąc ani słowa, ale spodobał mu
się głos tego obcego. Podobał mu się także błękitny płomień i towarzystwo, bo w
końcu ile można siedzieć po ciemku w zamkniętym koszyku? Cierpliwość
niemowlęcia, i tak niewielka, wyczerpała się całkowicie, a teraz ten dziwny
obcy przyszedł i dał światło.
Marco
skończył palić, westchnął kilka razy i uznał, że ojciec będzie najlepiej
wiedział, co robić. Wyciągnął znajdę z koszyka, dowiadując się przy okazji płci
krzykaczki i z zafrasowaną miną ruszył do portu, trochę nieumiejętnie acz
instynktownie przyciskając dziecko do klatki piersiowej. Jedyny możliwy
scenariusz w tamtej chwili miał tytuł " Zapytać mieszkańców, czy ktoś nie
zgubił dziecka", ale chłopak z każdym kolejnym krokiem zastanawiał się
intensywniej, kto mógłby zostawić maleństwo samo? I czy, gdyby odzyskali malucha,
nie zrobiliby tego samego za jakiś czas?
No
ale zostawić szczeniaka na plaży od tak, zamiast komuś
ją oddać... Nie no, rozumiem wszystko, niechciana ciąża czy
coś, ale ludzie, trochę odpowiedzialności.
-
Cztery asy. – Szeleszczący głos Jonesa rozległ się w ciszy, komentując wyłożone
karty. Próbował grac zirytowanego, ale grymas na jego twarzy informował mnie wyraźnie
o jego radości.
Pokiwałam
głową w zamyśleniu i spojrzałam na niego z zaciśniętymi ustami, by nie rozwrzeszczeć
się ze szczęścia. Nie mogłam uwierzyć w swoją wygraną i tym bardziej w nagrodę.
Tryumfowałam, jak wiele razy dawniej, tyle że teraz wygrałam z samym diabłem.
Davy
roześmiał się, a rechot zmienił się w kaszel. Ze złością rzucił karty w ogień,
płomienie chętnie przyjęły ofiarę, nie wydając najmniejszego dźwięku. Diabeł
odchylił się odrobinę i podrapał po szczeciniastej brodzie, nie spuszczając ze
mnie wzroku.
-
Wygrałaś.
- Wy…
wygrałam – przyznałam cienkim od emocji głosem.
Na Moby
Dick'u zebrali się wszyscy, którzy zeszłego wieczora wylegli do portu, a Edward
Newgate, Najpotężniejszy człowiek na świecie, wypatrywał ze swojego
miejsca pod głównym masztem właśnie Marco. Gdy osiemnastolatek wreszcie pokazał
się na trapie statku, najpierw warknął Thach, potem Jozu, a na końcu sam
Imperator, którego głos brzmiał jak grzmot.
- Co masz w
rękach, synu? - Silny akcent z North Blue wibrował w uszach, a bas stłamsił
harmider pozostałych.
-
Dziewczynkę. - Padło lakonicznie, co sprowokowało falę zaskoczonych okrzyków i
uwag.
- No, bachora zrobić to
byłeś pierwszy, a teraz trzeba bawić, to problem? - Thach, ciągle zły na
starszego pirata, że ten gdzieś się zapodział po eskapadzie, drwił
bez litości, za co dostał jedynie ciężkie spojrzenie.
- A bo to
wygląda jak moje? Znalazłem ją na plaży. - Tu zwrócił się do ojca. - Nie
było nikogo poza mną i nią, więc pomyślałem, że będziesz wiedział,
co zrobić z tym fantem, staruszku.
Maleństwo
wszczęło ostrzegawczy krzyk, jakby rozumiało, że o nim mowa, lecz
kiedy Marco położył je na wyciągniętej wielkiej dłoni ojca,
zabulgotało radośnie i wierzgnęło kilka razy.
Żółte oczy
Newgate'a spojrzały na kruszynkę, nie większą od bochenka chleba, i błysnęły, a
na poważnej, ozdobionej białymi wąsami twarzy wymalowały się coś na
kształt uporu.
- Na pewno
nikogo nie było? - Nie odrywał wzroku od małej, śledząc jej nieporadne ruchy, a
kiedy błękitne oczy niemowlęcia spojrzały wprost na niego, zabrakło mu na
moment powietrza. Mała wierzgnęła znowu, ze zdwojoną siłą, i zapiszczała
radośnie, pokazując w uśmiechu bezzębne dziąsła.
- Nie, gdyby
był ktokolwiek, nie zabrałbym jej ze sobą.
Na statku
panowała cisza, wszyscy na pokładzie
skupili wzrok na kapitanie. Thach prychał niezadowolony pod nosem, ale
nie odważył się, jeszcze, powiedzieć czegoś głośniej,
dopiero gdy Edward odchrząknął i uśmiechnął się do dziewczynki, wypalił:
- No i
co? Weźmiemy bachora na morze?!
- To byłoby
niebezpieczne dla niej - Jozu pokręcił głową w zamyśleniu i spojrzał na Marco,
drapiącego się po podgolonej głowie.
- Róbcie co
chcecie, mogę ją zanieść na plażę albo do miasta, ale bawił
jej nie będę, yoi! - Podniósł do góry ręce w pełnym rezygnacji geście. -
Nikt nie będzie bawił dzieciaka na pirackim statku, ludzie!
- Tak? To po
cholerę żeś ją w ogóle stamtąd brał, baranie? - Thach przyskoczył do
blondyna i dźgnął go palcem wskazującym w mostek, po czym zacisnął
gniewnie szczęki i patrzył mętnym, niewyspanym wzrokiem na przyjaciela.
- Bo mnie
tam zostawiłeś, a ja nie jestem tobą i przynajmniej staram się poma...
- Pff...
Ha, pomagać?! Sprowadziłeś dzieciaka na piracki okręt, to jest pomoc, ty
dobry samarytaninie?! Komu?! - Drwił młodszy, na co Marco złapał go za kołnierz
i przysunął do siebie, wciągając z sykiem powietrze.
- A wpierdol
chcesz? Zostawiłeś mnie cholera wie gdzie, obudziłem się na plaży, bez
kasy i fajek, łeb boli mnie jakby mi Jozu w niego jebnął,
ty weź przemyśl swoje położenie, yoi - warknął i odepchnął
pirata, nie mając ochoty na bójkę na kacu.
Ooooooooooooo! Co ja widzę? Rhan spełniła swoje marzenie i oto powstał blog, o którym mi mówiła :D. No cóż, na tą chwilę obczaiłam ino szablon i długość rozdziału, bo totalnie nie znam tematu, dlatego czytanie zostawię na inną okazję, a z tego miejsca życzę Ci dużo weny, czasu i pomysłów, które będą rewelacyjne jak zawsze ;).
OdpowiedzUsuńTwoja R :*.
AJdbukjab, brakuje mi słów, którym mogłabym to opisać, ale... Umierałam ze śmiechu. XDDD Dobra, najpierw rozpływałam się do słodkości mlodego Shanksa, domagam się więcej Shanksa, proszę o niego. ;_; Potem rozczuliła mnie desperacja Kamyka, to jak bardzo jest zapatrzona w Rogera, jak bardzo chce znowu być przy nim i ile jest w stanie poświęcić (choć jej teksty mnie rozbrajały, a przy "niewygodne miejsce", ryknęłam głośnym śmiechem). Ogólnie widzę nawiązania do Piratów z Karaibów, ale nieszczególnie mi to przeszkadza. No i widzę, że ze słodziaków OP zrobiłaś prawdziwych piratów *cisnęło jej się to od samego początku*. Najpierw Thach, niech mnie ktoś trzyma, jak on pasuje do bójek z Marco, chociaż mam nadzieję, że z Acem też będzie się bił i walczył o kobiety (o ile Ace będzie, mam nadzieję, że będzie ;_;). Rozumiem, że część z Thachem miała psychicznie nastroić czytelnika na salwy śmiechu, kiedy był opis tego, co wyprawia biedny Marco? No kurwa "Mojżesza znalazałem?" - umieram, krzyczę w nicość, nie ma mnie. XDD
OdpowiedzUsuńA potem ten fragment:
Niecodziennie znajduje się dzieciaka na pustej plaży, no i to małe coś ryczało, chyba było głodne... Zostawić to aż głupio, no ale wziąć ze sobą to też jakoś dziwnie. Co niemowlę robiłoby na pirackim statku?
- E, masz jakieś imię? - Idiotycznie było pytać niemowlaka o cokolwiek, ale na kacu człowiekowi wolno wszystko." - aż wysłałam to znajomym, reklamując Twojego bloga, tak mnie on do siebie przekonał. I jeszcze ten palec. Dziecko wierzga, ale palca nie puści. A jak! Palec rzecz święta! Raz darowanego palca się nie oddaje! No i Starszuek był jak zawsze dobrym Staruszkiem. Kochałam jego postać w OP, tutaj wiem, że pokocham go jeszcze bardziej, bo robisz go takiego... Takiego swojego. No, takiego, jakim powinien być.
Opowiadanie mi się cholernie podoba i liczę na kolejne rozdziały. :__: Wierzę, że one powstaną i że ten blog będzie się rozwijał!
Jonesie, dzięki ci za ten komentarz!
UsuńShanksa będzie więcej.
Ace oczywiście będzie bo być musi.
Staruszek tez.
Rozdział 3 się pisze, da Kamyk ze nie będzie trzeba na niego zbyt długo czekac.
Dziękuję Ci serdecznie za Twój komentarz, cieszę się bardzo ze trafiłam w jakimś stopniu w Twoje gusta. Co do zajechaniem "Piratami"... Yep, mam tego świadomość, zwłaszcza ta akcja z duszami, ale czego innego mógł sobie zażyczyć Davy Jones?
Będę składała ofiary, byś tutaj była Kirełe. Cholernie się cieszę, a co do Kamyka i jej głupich tekstów... Spodziewajmy się ich wiele w tej historii, razem z jej pokręconymi teoriami.
To tak. Co na pewno pisałam w poprzedniej wersji komentarza....
OdpowiedzUsuńCzemu ja, do kurry nędznej. nie wiedziałam prędzej, że tu się ju kuźwa rozdział pojawił!? Ba! Co śmieszne ja tu zaglądałam jak na mnie sytematycznie, ale ni kija się nie skapnęłam, że to już nowy rozdział. Jakieś się mało możliwe wydawało chyba. No i tak siem gapiłam gapiłam i nagle mnie olśniło, że ja tego, kurwa nie czytalam. Czytałam 100 częściach po 3 zdania przed i po pracy, więc się zgubiłam tam trochę przy akcji z Marco, ale! Ale! Rozdział mi się podobał. Nic też specjalnie nie przykuło mojej uwagi jeśli chodzi o tekst, a Ty wiesz, że mam tendencję się czepiać, ale bym sobie wypisała. Nie było co. Rozdział dobry, bardzo dobry. Akcja z Kamykiem super, cud miód, wiesz, że uwielbiam zapijaczone postacie. Jestem ciekawa co za dzieciaka Marco znalazł, no więc czekam na next i kuźwa pisz na HG! Bo wiesz!
Pozdrawiam
Zapracowana Tenebris