Miałam ten rozdział gotowy tak dawno... Za cholerę nie wiem dlaczego go tu nie wrzuciłam wcześniej. No ale...
Błędy przebaczcie. Nawet nie będę o to prosić w wypadku mojej nieobecności, bo to by było za dużo.
Namur należał do trzeciej
dywizji od dnia, w którym Białobrody przygarnął go do załogi. Na statku
traktowano go jak równego, początkowa rezerwa zmieniła się w bezgraniczne
zaufanie gdy rybolud dał się poznać jako oddany towarzysz. Po czterech latach
pod żaglami Moby Dicka Namur był nazywany "bratem" przez załogę, oraz
"synem" przez Edwarda, a sam określał ich mianem "rodziny".
Czuł się bezpiecznie na pokładzie, unikał przebywania na wyspach, nie chcąc
rzucać się w oczy i prowokować ludzi. Wiedział, że się go bali i że ten strach
wprawiał piratów w zły humor, a od lęku do nienawiści był jeden krok. Nie potrzebował
zresztą innych. Załoga wystarczała mu w zupełności i do momentu pojawienia się
Ridy i Lereny wszystko było poukładane.
Namur dostrzegł reakcję
Ridy na swoją odmienność - niebieskawy kolor grubej skóry, rekini wygląd i
potężne, przerażające szczęki - nie dało się jej bowiem zamaskować ludzkim
ubiorem i chodzeniem na dwóch błoniastych płetwach. Dlatego starał się schodzić
jej z oczu, nie chcąc widzieć w nich obawy, obrzydzenia czy pogardy. Kobieta
wyczuła to lecz ilekroć chciała za to przeprosić - Namur znikał. Sprawę
rozwiązała Lerena, która do tamtej chwili nie miała z ryboludem najmniejszej
styczności. "Ludzki narybek" był tak kruchy i tak skory do płaczu, że
pirat nie miał serca "torturować go swoim wyglądem". Przemowa Thacha
na temat tolerancji niewiele pomogła.
Kiedy więc dzień po
nadaniu drugiego imienia Lerena Zafira bawiła na pokładzie Moby Dicka, ku
uciesze zebranych próbując ustać na dwóch nogach, Rida szukała sposobu na
podejście do ryboluda. Namur rozmawiał z Marco, stojąc nieopodal kapitańskiego
fotela, a od Ridy i dziecka dzieliła ich odległość jakichś sześciu metrów.
Edward patrzył na wyczyny małej, popijając co jakiś czas z beczki rzekomo wodę.
- Chmielową naturalnie -
rzucił Thach po swojemu i głośniej zachęcał Lerenę do karkołomnych wyczynów,
jakimi były pierwsze kroki. Niestety, dziecko nieszczególnie przejawiało po
temu chęci i po kilku sekundach stania klapała sobie znów na pokład, klaszcząc
w ręce do wtóru zawiedzionego jęku pirata, jakby bawiło ją robienie mu na
złość.
Po chwili rozejrzała się
wokół, przekręciła na brzuch i poczęła raczkować w kierunku Marco i Namura, a
za nią podążyła Rida. Cudem, rybolud ich nie zauważył, tak był pochłonięty
rozmową, i dopiero szarpnięcie za nogawkę zwróciło jego uwagę. Spojrzał w dół i
zastygł, widząc maleńką Lerenę dotykającą błoniastych płetw. Podniosła na niego
zdziwiony wzrok i roześmiała się dźwięcznie, po czym poklepała prawą płetwę i
wyciągnęła rączki do góry.
- Chce na ręce -
poinformowała uśmiechnięta Rida, wychylając się zza pleców ryboluda.
- A... Ale ja nie mogę...
- zaprzeczył zachrypniętym głosem i cofnął się o krok, na co Lerena znów
poraczkowała w jego stronę.
- Jej wysokość nie zna
takiego słowa jak nie, yoi - zaśmiał się Marco i w duchu pogratulował dziecku
zmyślności. Kierowała się instynktem i swoją krótką wędrówką mogła zrobić coś
niezwykłego. - Bierz tą despotkę na ręce, albo wymusi na ojcu rozkaz i nie
będziesz miał wyjścia.
- Marco... Ja nie mogę...
Ona jest taka malutka... - protestował urywanym głosem, pokazując ostre zęby w
geście zdumienia. Lerenie przestało się podobać długie czekanie, stęknęła
ponaglająco i spróbowała się podnieść. Gdy wreszcie stanęła z wyciągniętymi do
Namura rączkami, a ten cofnął się az pod falszburtę, dziewczynka postawiła w
jego stronę pierwszy krok. Marco wstrzymał oddech, Rida zastygła, a dziecko
parło na przód, krok po kroczku, do ryboluda, gaworząc do siebie, jakby
zapowiadała uciekającemu, że go dogoni.
Nie uszła sześciu kroków,
a nogi się pod nią ugięły i usiadła, lecz po chwili ponownie się podniosła i
znów zrobiła kilka kroków.
Namur schylił się i
podniósł ją powoli, nie pojmując dlaczego kruszyna nie uciekała z płaczem.
Dlaczego zmusiła go do przyjęcia odpowiedzialności za jej bezpieczeństwo. A
zrobiła to z uśmiechem i dziecięcą ufnością, sprawiając, że rybolud zupełnie
skapitulował. Wpatrywał się przez chwilę w złote oczy dziewczynki i czuł, że
cała złość i żal do ludzi za nienawiść i nieufność topnieje. Małe rączki
dziewczynki leczyły rany w duszy, które wyrządzili inni, Namur z niedowierzaniem
spojrzał najpierw na Marco a potem na Edwarda.
- Tak, właśnie to chce nam
wszystkim powiedzieć, yoi. Dzieci nie rodzą się z nienawiścią, uczą się jej.
- Ona... ona jest taka
malutka... Tycia - wyszeptał Namur, podtrzymując dziecko obiema rękami. Jej
rączki badały grubą szyję, jeden palec dźgnął go w skrzela, inny w policzek, a
potem Lerena wzięła się za badanie szczęki i nieporadnym gestem nakazała
ryboludowi rozdziawić paszczę, co ten natychmiast uczynił.
- Ej, ej, ej, gdzie pchasz
tę tycią głowinę, yoi? - Marco zareagował natychmiast i cofnął Lerenę, która
chciała dokładnie zbadać możliwości namurowych szczęk. - Namur, nie otwieraj
gęby, pokaleczysz ją przypadkiem.
- Nie chciałem!
- Mówię przypad...
- Marco, zabierz ją! Nie
mogę zrobić jej krzywdy! Ona jest taka tycia!
- Zawrzyj gębę bo ją
wystraszysz!
Sprzeczkę przerwał głośny
śmiech Edwarda, który obserwował całe zajście. Lerena obejrzała się, reagująca
zawsze na głos Białobrodego, i zawtórowała mu radośnie.
- Lerena Zafira postawiła
dziś swoje pierwsze kroki - ogłosił tym, którzy nie widzieli zdarzenia. -
Należy to odpowiednio uczcić!
Zbiorowy okrzyk radości
przetoczył się po pokładzie, wprawiając wszystkich w doskonały nastrój. Kilku
życzliwych pobiegło do mes, ładowni oraz kambuzy by obwieścić rozkaz ojca i
rozpocząć przygotowania.
Namur przekazał dziecko
Edwardowi, a gdy mała była na jego dłoni ziewnęła i postanowiła się zdrzemnąć,
nie rozumiejąc całego zamieszania. Po prawdzie już wcześniej stawiała kilka
niepewnych kroków w swojej kajucie, a na pokładzie zwyczajnie jej się nie
chciało, wiedząc, że ma sporo osób do noszenia na rękach.
Obudziła się dopiero
wieczorem i na wstępie dostała ciepłego mleka od Thacha, który wyjątkowo wcale
nie narzekał z tej okazji.
- Na litość boską i całej
reszty, Midway! - Stanęłam na mostku i patrzyłam na swojego oficera jak na
patroszoną ośmiornicę. - Czy można wydać wam rozkaz z wiedzą, że go, kurwa,
wykonacie?
Moja nowa załoga należała
do tego gatunku ludzi, którym do rozsądku przemawia jedynie przemoc i
sobaczenie, ale o ile wcześniej słuchano mnie bez zająknięcia (i nie stosowałam
żadnej z wyżej wymienionych zasad) tak po opuszczeniu Luku wszystkim nagle
odbiło. I ja tego absolutnie nie pochwalałam, ba, byłam pewna, że za tę
niesubordynację polecą czyjeś głowy, bez znaczenia, że to nie spowoduje
niczyjej śmierci.
Pirat o finezyjnie
brzmiącym nazwisku Midway, mój pierwszy oficer cholera-go-wie-skąd, popatrzył
na mnie wodnisto-niebieskimi oczami i pokazał w zwodniczo służalczym uśmiechu
kilka popróchniałych zębów.
- Jaki rozkaz, kapitanie?
- zapytał, udając głuchego na wrzaski ze statku obok, na którym moja załoga
dokonywała właśnie rabunku i mordu.
- A taki, żeby trzymać się
z daleka od statków Nowego Świata, wraży synu?! - ryknęłam i przeskoczyłam przez
poręcz Banshee, lądując twardo na deskach pokładu. Złapałam odrobinę wyższego
bosmana za fraki i pociągnęłam w dół. - Wy sobie myślicie, Midway, że będziecie
robić wszystko, bo już duszę straciliście a ja ją jeszcze mam? Skalpujecie
ludzi a mieliście tylko ich eskortować! - Odepchnęłam go i splunęłam ze
złością. - Jones to Jones ale jego tutaj nie ma. Ja wydaję rozkazy na tym
statku i niech mnie zamkną w Impel Down, jeśli któryś z was, hołoto, mnie
zastąpi! Zbieraj demony na statek, każ im puścić ten holk z dymem i składajcie
ofiary, by rabowana łajba nie należała do nikogo ze znanych mi piratów. -
Przeszłam na dziób, nie reagując na krzyki i utkwiłam wzrok w horyzoncie, mając
nadzieję, że wypatrzę zarys jakiejś wyspy.
Załoga Banshee była
bandą głodnych upiorów, których cieszył widok śmierci - im okrutniejsza, tym
lepiej. Dopóki napadali tylko na okręty Marynarki, kiwałam przyzwalająco głową,
sama chętnie przelewając krew znienawidzonych żołnierzy. Ale mordy zachodziły
zbyt daleko i obawiałam się, że wkrótce ta banda wymknie mi się spod kontroli.
Należało dać im nauczkę, bo choć byli kimś na pograniczu ludzi i duchów, nadal
mieli ciała, które można było dotkliwie zranić.
Gdy Midway zebrał wreszcie
całą setkę, zmachaną acz uradowaną z wieczornej przygody, nakazałam wyszukać
pomysłodawców, którymi byli sternik i marynarz bez rangi, i urządziłam chłostę
ku uciesze gawiedzi. Dopiero wtedy wyznaczyłam kurs by przekroczyć Czerwoną
Linię i udać się do Alabasty, by odnaleźć starą Jangcy.
W Kwaterze Głównej
Marynarki toczył się spór między Tsuru a Garpem i wcale nie była to kłótnia o
błahostkę. Tsuru dowodziła, że ostatnie raporty dotyczące strat Marynarki są
może kłopotliwe, ale nie na tyle, by zawracać nimi głowę Admirałowi
Głównodowodzącemu. Garp słuchał intuicji a ta podpowiadała, że na Nowym Świecie
dzieje się coś złego. Znając więcej szczegółów niż Tsuru wnioskował, że
pojawiła się grupa wyjątkowo brutalnych piratów i martwił się nią, bo
oskalpowanie i zupełne rozbebeszenie ludzi nie wyglądało na robotę amatorów.
Należało wymóc zgodę na oddelegowanie co najmniej dwóch Admirałów w tamte
rejony. Problem był w tym, że nikt nie wiedziałby nawet, jakiego statku szukać
bo wszyscy świadkowie byli martwi.
Po dłuższej chwili
milczenia Garp, siedzący na przeciwko Tsuru, westchnął ciężko i odchylił głowę
na oparcie kanapy.
- Rób sobie co chcesz,
uparta kobieto, ale uprzedzam, to nie jest robota jakichś partaczy. Jeszcze
będziemy mieli kłopoty, jak tego nie zdusimy w zarodku.
- Biorę twoje zdanie pod
uwagę i mówię ci mimo to że to parę chłystków którzy mają o sobie mniemanie
boskie - dowodziła Tsuru, spoglądając na Garpa z rozdrażnieniem. - Trzeba ich
złapać i powiesić.
- A jak, skoro nikt nie
wie, kim są? Szukaj sobie wiatru w polu - zirytował się i spojrzał na
rozmówczynie ze złością. Nie rozumiał dlaczego do tak inteligentnej kobiety jak
Tsuru nie docierają oczywiste dowody. Była ważną osobą w Marynarce, do
wszystkiego doszła sama słuchając intuicji i nie raz postępowała na przekór
zasadom - teraz siedziała głucha i ślepa na każdy argument.
- Wysyłanie tam Admirałów
to zupełna strata czasu, co niby zrobią, skoro nie wiedzą kogo szukać?!
- Bo jak znajdą, to będą
mogli zaradzić! Nie widzisz, że po oceanie włóczą się jacyś psychiczni ludzie?
- Połowa Grand Line jest
wypełniona tymi psychicznymi ludźmi, stary ignorancie!
- Tsuru, Garp - zabrzmiało
uspokajająco gdzieś spod wielkiego okna wychodzącego na Marineford. - Pomyślcie
przez chwilę nad poszlakami, które znaleźliśmy -Vice Admirał Sengoku zwrócił
się do współpracowników z poważną miną, decydując się na zajęcie miejsca na
trzeciej kanapie w swoim gabinecie. - Marynarze zostali zamordowani w
bestialski sposób i nie pamiętam, bym kiedykolwiek widział coś podobnego. To
muszą być piraci, ale nie wiem, skąd się wzięli. To prawda, że trudno będzie
ich znaleźć bo mamy Erę Piratów i mnożą się jak grzyby po deszczu. - Położył na
stole plik raportów zapisanych kanciastym drukiem, na pierwszym z nich widniała
data sprzed tygodnia.
- Co więc wypada nam
robić? - Tsuru wydawała się zirytowana tak jawnym obraniem strony Garpa.
- Mam swoje podejrzenie. -
Sengoku poprawił okulary i oparł łokcie na kolanach, przybierając zamyślony
wyraz. - W zeszłym tygodniu patrol przy Red Line zauważył statek z szarymi
żaglami, bez bandery. Dryfował w stronę Grand Line i wydawał się opuszczony,
więc wysłano na zwiad sześciu marynarzy. Godzinę później szalupa wróciła a ze
zwiadowców zostały tylko czapki. - Tsuru zmarszczyła brwi i splotła ramiona na
szczupłej piersi, słuchając jeszcze uważniej. -To może być nasz cel. Kazałem go
śledzić, bardzo dyskretnie, więc wiem, że kierują się na Alabastę. Nie ma mowy,
by za nimi poszedł i zaatakował jakiś patrol, Garp ma rację. Musimy wysłać tam
kogoś, kto poradzi sobie z taką bandą. - Wzrok Sengoku spoczął na starym towarzyszu
broni. - Liczę na ciebie.
Ze starą Jangcy miałam
jedynie kilka wspomnień ale żywiłam do niej wielki szacunek, jak do nikogo
innego będącego mojej płci. Gdy ją poznałam była starą kobietą, która mimo
wieku miała nieskazitelnie kasztanowe włosy i przygaszone spojrzenie, jakby
zbyt wiele widziała. Pewnie tak było, ale nie dbałam o to, wysiadając w porcie
w Katorei, wiedząc, że to ja jestem najbardziej pokrzywdzoną osobą na świecie.
Nie myliłam się gdy spekulowałam, że starucha przywita mnie na rogu pierwszej
ulicy, a będzie udawała, żałośnie zresztą, że zupełnie się mnie nie
spodziewała.
- Niech Bóg ma w opiece
moją duszę - wychrypiała i przeżegnała się szybko, ale wyraz jej twarzy
informował, że faktycznie na mnie czekała.
- Ano, niech ma -
zgodziłam się, zastanawiając, czy wiedziała jak adekwatnych słów użyła w mojej
obecności.
- Zjawiasz się tu nocą,
sama, więc zapewne chcesz zadać mi kilka pytań, czy nie tak, Imperatorze? -
Wysuszona twarz zmarszczyła się bardziej, gdy Jangcy się uśmiechnęła i gestem
nakazała pójście za sobą.
Wygodnie urządzone
mieszkanie w bogatszej dzielnicy miasta było nowością, bo starucha lubowała się
w małych chatkach na odludziu, gdzie bez reszty mogła oddawać się warzeniu
mikstur bez obawy o posądzenie o czarnoksięstwo. Posadziła mnie w pluszowym
fotelu i zaproponowała ajerkoniak, którego ze wstrętem odmówiłam.
- Na imperatorskie
podniebienie należy się imperatorski alkohol. - Pokiwała głową. - Kosztuj do
woli, rada jestem że cię widzę, Kamyk. - Postawiła przede mną butelkę i siadła
naprzeciw mnie, bawiąc się jednym z parunastu medalionów na szyi. Pociągnęłam
zdrowego łyka z butelczyny i mlasnęłam z uznaniem, czując niemal płynny ogień w
krtani.
- Przypomina mi się, jak
za Logue Town zderzyliśmy się z załogą Wilczej Gwiazdy. Zrabowaliśmy im wtedy
trzydzieści beczek gorzały ze Wschodniego Błękitu i Chryste, jakie to było
obrzydliwe. Paliło niemal tak samo jak to! - roześmiałam się głośno, a rechot
starej mi zawtórował. - Wtedy, przy tej wódce, wymyśliliśmy banderę - dodałam
po chwili ciszej, nostalgicznie.
- Stare czasy, nie
zawracaj sobie głowy przeszłością, Kamyk - rzuciła ostrzegawczo stara i
wychyliła się w moją stronę. - Po coś tu przypłynęłaś. Mów.
- Roger - warknęłam,
odstawiając butelkę z hukiem na stół - Zrobiłam, jak mówiłaś, wygrałam z
Jonesem w Kosę... - Jangcy wciągnęła ze świstem powietrze i spojrzała na mnie z
podziwem, który gówno mnie obchodził, w tamtej konkretnej chwili. - Ale mój
brat odmówił opuszczenia Luku - wysyczałam z wściekłością na granicy rozpaczy.
- Dostałam najszybszy statek, Banshee nie ma sobie równych na oceanach, to
prawda. I mam załogę stu skazańców, którzy dawno temu pooddawali Jonesowi dusze
w paktach, więc nie można ich zabić a jedynie zranić. I to nie na długo, bo
się, skurwiele, regenerują.
- A władza? - szepnęła
starucha ponaglająco i zacisnęła pomarszczone, wykręcone artretyzmem palce na
podłokietnikach.
- Nie ma rzeczy, której
nie mogę zrobić - przyznałam w roztargnieniu. - Ale nie taki był cel, Jangcy.
Chodziło o Rogera, a ten dureń nie chciał! - Zerwałam się z fotela i przeszłam
po niewielkim salonie, stukając obcasami o kafelki. - On sądzi, że jego czas
minął!
- Bo tak jest - wyznała
zgodnie z prawdą której nie chciałam przyjąć. Wciągnęłam ze świstem powietrze i
spojrzałam na nią z nienawiścią.
- Nie! Nie jest!
Moglibyśmy wrócić jako najpotężniejsza załoga tego świata. Ze mną nikt nie
mógłby mu się postawić! Zniszczylibyśmy Marynarkę... - mówiłam w uniesieniu,
przekonując samą siebie że to nadal wykonalne. Jakbym miała przed sobą Rogera i
mogła wyperswadować mu... Jego śmierć.
- Ralagan - przerwała mi
stara zmęczonym głosem - on wiedział, że jego era minęła. Odszedł z radością i
pogodził się, bo zdobył już cały świat. Tylko ty tkwisz w miejscu. Tylko ty
gonisz za przywróceniem go do życia, które on odrzuca.
Pochyliłam głowę na
to oskarżenie i odmalowanie prawdy, oddychając płytko, bezgłośnie. Jangcy miała
rację. Ilekroć się odzywała, mówiła z przekonaniem o rzeczach które są i będą.
Zawsze miała rację.
- Co mam teraz zrobić? -
wyszeptałam ze łzami w oczach, które próbowałam ukryć, odwracając się do starej
plecami.
- Stary diabeł na pewno
wziął zapłatę poza twoją duszą?
- Tak. Muszę przywozić mu
dusze poległych na morzu. Nic innego mi teraz nie zostało - mruknęłam mściwie.
- Zostało - przyznała po
cichu, zwracając moją uwagę. - Zastanawia mnie, czy Roger nie pytał cię o
niego.
- O kogo?
- O syna, Kamyk. Masz
bratanka, nie wiedziałaś o tym?
- Co takiego? - Ponownie
usiadłam, nie spuszczając wzroku z kobiety, a ta z sardonicznym uśmieszkiem
odchyliła się na oparcie i przybrała postawę
"Ja-Coś-Wiem-Bo-Jestem-Mądrzejsza". I starsza, należało dodać gwoli
ścisłości.
Nie wierzyłam, by mówiła
prawdę, choć coś wewnątrz dawało posłuch Jangcy. Jakaś resztka nadziei, coś
czego nie mogłam sprecyzować, bo i jak? Roger, mój brat, miał dziecko?
- Zanim poszedł na szafot,
przypłynął do mnie - zaczęła, ściszając głos i rozglądając się, czy na pewno
nikogo nie ma. Istotnie, rzecz którą mi zdradzała, była bezcenna i musiała
pozostać tajemnicą. - Wiedział, że się tutaj zjawisz prędzej czy później, więc
dał mi dla ciebie wiadomość. - Wyprostowałam się i prawie nie oddychałam,
czekając w napięciu na kolejne słowa. Jak przez mgłę docierały do mnie strzępy
ostatniej rozmowy z Rogerem i ze zdumieniem przypomniałam sobie, że pożarliśmy
się wtedy jak nigdy wcześniej! - Opiekę nad dzieckiem przekazał Garpowi...
- Marynarzowi?! -
warknęłam, otwierając oczy szeroko ze zdumienia, na co Jangcy pokiwała głową i
wbiła we mnie oskarżycielski wzrok.
- Nie miał czasu by cię
szukać, zapadłaś się jak kamień w wodę! - Pokornie pochyliłam głowę ale na
języku miałam jeszcze tuzin przekleństw dotyczących głupoty mojej i brata. -
Zapewnił dziecku ochronę, najlepszą jaką mógł - tłumaczyła cierpliwie, widząc
moją skruchę. - Ale teraz nadszedł twój czas, Ralagan. Dziecko dorasta na
wyspie Goa na Wschodnim Błękicie. Garp może mieć pozycję w Marynarce, ale
choćby był samym Admirałem Głównodowodzącym - ukrywanie dziecka Króla jest
hańbą i największym grzechem - będzie miał szczęście jeśli go nie stracą, lecz
w Kwaterze nie będzie miał czego szukać. A co do syna Rogera... - Jangcy znów
wychyliła się i złapała mnie za rękę nad stołem, ściskając z nieprawdopodobną
siłą. - Rozpłynie się w Impel Down, zamordują go i ukryją prawdę - wysyczała, a
w oczach igrał płomień, którego nigdy wcześniej u niej nie spotkałam.
- Nie pozwalam! -
Szarpnęłam się i wstałam, gotowa wyruszyć na Wschodni Błękit natychmiast.
- Spraw, by był
szczęśliwy. Tak kazał Roger.
Już otwierałam drzwi,
chcąc usłuchać ostatniego rozkazu kapitana, lecz nagle cofnęłam się, zaciskając
wargi i zamaszyście odwróciłam się do staruchy.
- Jak? Pakt z Jonesem
wiąże mnie z oceanem. Banshee musi mieć kapitana - powiedziałam, dobitnie
akcentując ostatnie zdanie, na co kobieta westchnęła ciężko, jakby z politowaniem.
Spojrzałam na nią i bez słowa wyjaśnienia pojęłam, co znaczyła jej reakcja. -
Możesz coś zrobić. - Wygięłam usta w uśmiechu, który nie sięgał oczu. - Jesteś
ambitna, stara kobieto. Ja może wygrałam z diabłem, ale ty... Ty chcesz go
oszukać.
Nie minęło wiele czasu od
rozmowy z Jangcy do wypłynięcia Banshee z portu w Katorei. W ciągu kilku
tygodni spędzonych w Alabaście dotarły do mnie wieści o przejęciu Atlantydy
przez Marynarkę, czemu nie byłam szczególnie przeciwna. Lepsza Marynarka niż
jakaś piracka banda, zresztą zamierzałam odbić swoją wyspę po odwiedzinach na
Goa. Co więcej ostatnie mordy mojej załogi nie uszły uwadze Światowego Rządu i
byłam pewna, że jeszcze się upomną o zapłatę za ofiary. Domyślałam się, że
ostatni patrol był gwoździem do trumny i prędzej czy później ktoś złapałby mój
trop, dlatego arcyważne stało się dla mnie opuszczenie Grand Line. Niestety,
byłam uwięziona w porcie - Jangcy zajęło sporo czasu uporanie się z moim
kontraktem. Wyprowadzenie w pole Jonesa pochłonąć miało jeszcze więcej czasu i
wysiłków, choć osobiście z góry wątpiłam w powodzenie.
Lecz wtedy, tak naprawdę,
to wszystko bledło w porównaniu ze świadomością, że mam bratanka, którego w
myślach nazywałam synem. Pochłonęły mnie myśli o jego wychowaniu i przyszłości,
którą planowałam dla niego, jako najwspanialszego pirata! Wyobrażałam sobie jak
wygląda i w duszy pieściłam imię nadane mu przez Rogera. Ace. Minęło wprawdzie
pięć lat, które przepiłam, lecz miałam nadzieję, że dziecko jakoś mi to
wybaczy. Z pewnością Garp umieścił go w dobrym miejscu, w którym ludzie go
hołubili. Był w końcu synem mojego brata - małym księciem piratów! Szacunek i
uwielbienie należały mu się z urodzenia. Zastanawiałam się co lubi i robi, jaki
ma głos i jakie spojrzenie. Co go interesuje i czy będzie kochał ocean tak samo,
jak my go kochaliśmy?
- Zabiorę go i zamieszkamy
razem - myślałam, siedząc przed kominkiem w domu Jangcy, podczas gdy starucha
wyszukiwała informacji w swoich księgach napisanych przez Bóg wie kogo i Bóg
wie po jakiemu. - Nauczę go żeglować i nawigować, pokażę mu dno oceanu i potęgę
całego świata. Nauczy się walczyć za to, co kocha i w co wierzy. Będzie
najlepszy - obiecywałam sobie, ignorując mruczenia starej.
Irytowało mnie długie
siedzenie, bo przeciągało się w nieskończoność, a Jangcy prawie wcale się nie
odzywała. Nie mówiła, co powinnam zrobić ani czy w ogóle było coś, co mogłam
uczynić. Włóczyłam się więc bez celu po Katorei tak długo, aż postanowiłam
przywłaszczyć sobie miasto i stworzyć w nim swoją siedzibę. Wszystko, byle czas
przestał się tak wlec!
Nim jednak podjęłam
wstępne kroki, Jangcy nakazała mi wypływać.
- Mówiłaś, że masz
wystarczająco dusz by spłacić tegoroczny dług.
- Ano, mam. Te bestie
mordują każdego bez wahania.
- Zawieź je diabłu -
szeptała z przejęciem. - Zapłać mu i płyń na Goa. W trakcie podróży zbierzesz
jakąś część, później będziesz pływała po Błękitach, zawsze to bliżej dziecka. -
Wzruszyła ramionami i odłożyła na stół zakurzony tom oprawiony w ciemną skórę.
- On nie ingeruje w twoje sprawy, więc jak długo będziesz płaciła należność nic
ci nie zrobi. - Wstała i z szelestem taftowych spódnic poczęła kręcić się po
pokojach, wyciągając talizmany, bransoletki, kości i jeszcze inne drobiazgi. Z
tego pokaźnego zbiorku wybrała trzy medaliony na długich rzemykach i wcisnęła
mi je w rękę. - Idź, Ralagan, nie ma czasu! - ponaglała mnie.
- O czym ty bredzisz?! Po
co mi to? - Pozwoliłam się wypchnąć z saloniku aż pod drzwi wejściowe i tylko
patrzyłam jak stara narzucała na mnie mój płaszcz, szepcząc do siebie. -
Jangcy...!
- Zapłać dług i płyń na
Goa. Oni cię potrzebują - syknęła, wypychając mnie za drzwi. Na to hasło
wyprostowałam się, zabrałam swój kapelusz z jej rąk i odwróciłam się na pięcie,
rozumiejąc, że jej nastrój nie jest wywołany babskimi humorami. Nim postawiłam
pierwszy krok, Jangcy złapała mnie mocno za przegub dłoni i zmusiła do odwrotu
i pochylenia się. - Strzeż się Niebiańskich Smoków i Marynarki, Ralagan. Ich
cień kładzie się na twoją drogę.
Bez słowa odeszłam, niemal
biegnąc do portu, i gdyby ktokolwiek tamtego dnia stanął mi na drodze Grand
Line zostałoby pozbawione Alabasty. Bo kiedyś Jangcy powiedziała niemal w słowo
w słowo to samo. Strzeż się Marynarki, Ralagan. Jej cień kładzie się na
twoją drogę. Trzy lata później mój brat skonał na szafocie Marynarki.
Przemykając opuszczonymi
nocną porą ulicami Katorei czułam, że coś jest nie tak. Szum fal brzmiał, jakby
ostrzegawczo i przyzywająco zarazem. W powietrzu unosił się zapach prochu i
stali a niebo nad pustynną Alabastą zasnuwało się burzowymi chmurami. Jak w
bitwie o Edd. Jak wtedy, gdy stając naprzeciw potężnej floty Złotego Lwa
ufaliśmy w swoje szczęście i ze stoickim spokojem obserwowaliśmy nadchodzący
sztorm. Na Banshee działo się coś złego i byłam o tym przekonana, wiedziałam
jednak, że wygram z kimkolwiek przyjdzie mi walczyć. Ale kiedy stanęłam w
porcie na przeciw okrętu Marynarki uczucie zaniepokojenia wyparowało, a huk fal
nie był tak dokuczliwy jak wcześniej. Banshee stała nienaruszona, smukły kadłub
pokryty zielonkawymi wodorostami chwiał się w gracją na falach, zwodniczo
spokojnie, jak drapieżnik ukryty w głębinie, czekający na okazję. Na okręcie
wojennym kręciło się sporo żołnierzy, ale nie wyglądali, jakby przygotowywali
się do zejścia na ląd. Po co przypłynęli skoro Alabasta nie miała żadnych
problemów natury wojskowej?
- Wiedziałem, że ten
legendarny okręt należy do kogoś znacznego, ale nie sądziłem, że będzie to
własność Imperatora.
Odwróciłam się
dostrzegając Garpa w białym mundurze i płaszczu admiralskim, stojącego na pomoście,
kilka kroków ode mnie, z rękami w kieszeniach. Bohater Garp - ten, który
potykał się z królem, lecz nigdy nie wygrał. Uśmiechnęłam się na poły
nostalignicznie, na poły złośliwie, jakby łączyła nas głęboka zażyłość a nie
kilka nieprzeciętnych mordobić.
- Nie spodziewałeś się
zobaczyć mnie żywą - zauważyłam, patrząc na niego z góry, co przy moim wzroście
może i było ciężkie ale skuteczne. Marynarz pokiwał głową i spojrzał gdzieś w
bok.
- Wiesz, jak jest, Kamyk.
Myślałem, że odejdziesz niedługo po nim - wyznał szczerze.
- A nie odeszłam, ależ
spotkał cię zawód, co? - sarknęłam, na co zaśmiał się bez złośliwości.
- Po co tu przypłynęłaś? -
zapytał po chwili, a ja spięłam się w sobie, gotowa na odparcie ataku.
- Trzymaj się swojego
kursu!
- Byłbym to robił, ale mam
rozkaz. Szybko dopłynęłaś do Alabasty, nawet z Banshee, najszybszym statkiem
świata... - Spojrzał na okręt z podziwem. - Rybolud Tom odwalił kawał
wspaniałej roboty.
- Co cię to obchodzi,
stary durniu? Za kogo ty się w ogóle uważasz? - podniosłam głos i splunęłam w
bok ze wstrętem, jakby odrazą napawała mnie myśl o rozmowie z nim. - Nie
zawracaj mi głowy i wynoś się, póki jeszcze daję ci szansę na to.
- Jesteś odpowiedzialna za
brutalne mordy sześciu załóg... - Zaczął formalnie, wyciągając ręce z kieszeni,
lecz przerwałam mu piskliwym śmiechem i wyplułam kilka przekleństw.
- I ty będziesz mnie
rozliczał? Postaw mnie przed sądem, Garp. - Postąpiłam krok do przodu i
spojrzałam na niego spod kapelusza, uśmiechając się jadowicie. - No dalej,
aresztuj mnie i zamknij w Impel Down - wypowiedziałam nazwę więzienia z
lubością, smakując je do wtóru przerażenia Vice Admirała. Wiedział do czego
zmierzałam i znając mnie, nie chciał prowokować. Być może ufał swojej sile,
lecz walka z kimś, kto nie ma nic do stracenia, nie może zostać obstawiona.
- To nie była wina
Marynarki... - Próbował dyplomatycznie przemówić mi do rozsądku, ale zamilkł,
gdy wciągnęłam ze świstem powietrze i wyprostowałam się gwałtownie.
- Nie była wina
Marynarki?! Ty skurwysyński pomiocie demona, jak śmiesz?! - Atmosfera zmieniła
się niemal w mgnieniu oka: ryknął wiatr, szybciej przyganiając sztormowe
chmury, a fale uderzyły z wściekłością o kadłuby zacumowanych statków. Podmuchy
były tak silne, że niemal zerwały mi z głowy kapelusz, toteż przytrzymałam go
ręką i dławiłam się ze złości, patrząc na zaskoczonego Garpa. - Polowaliście na
nas! To wy go zamordowaliście! - wyrzucałam, niemal w furii. - A teraz
spłacacie dług, któryście zaciągnęli tamtego dnia.
- Vice Admirale! To
sztorm! Zbliża się do Katorei! - Okrzyki jego podwładnych brzmiały mi w uszach,
napełniając niewypowiedzianą złością, lecz nie odwróciłam wzroku od płonących,
szarych oczu mężczyzny. Nie wiedział jak, lecz domyślał się, że ja wywołałam
gniew oceanu. Już tamtego dnia zaczął się domyślać co zrobiłam, lecz wątpił,
bym rzeczywiście porwała się na taki czyn. Cóż, ludzką rzeczą wątpić.
- Zatrzymaj to wszystko,
Kamyk!
- Pod jednym warunkiem -
zgodziłam się łaskawie i wiatr ucichł.
- Jakim cudem...! Przecież
twój owoc nie obejmuje tego...
- On oddał dziecko pod
twoją opiekę - warknęłam pogardliwie, ponownie mierząc spojrzeniem pełnym
wyższości marynarza. Nic sobie nie robiłam z jego szoku czy niedowierzania, nie
jego interesem było jak i skąd.
- Tak, bo wiedział, że
jedyna ciotka szczeniaka zapija się na Atlantydzie - sarknął, odzyskując rezon, a ja postąpiłam
kolejny krok do przodu, gotowa dać rozkaz do ataku i zmasakrować ludzi Garpa.
- Nic ci do tego, gdzie
byłam i po co. Informuję cię, że dziecko jest moje, sama je wychowam i trzymaj
się z daleka...
- A jak chcesz to zrobi...
- Widziałam po jego minie, że nie ma pojęcia skąd wiem o dziecku i że w jego opinii
nie powinnam wiedzieć. W ciągu sekundy moje myśli ułożyły się w odrobinę
logiczniejszą całość i ustaliłam, że Garp chciał zrobić z niego marynarza.
Chciał oddać moje dziecko w ręce Marynarki! Cóż mogłam na to odpowiedzieć,
jeśli nie wyśmianiem? Ten głupi starzec nie zdawał sobie sprawy, co groziłoby
Ace'owi gdyby przestąpił próg Kwatery na Marinefordzie!
- Czy ja ci, kurwa, nie
przeszkadzam? Mówię, że dziecko jest moje, słyszałeś? Wiesz, co mu grozi, jeśli
ktokolwiek się dowie? Ciebie powieszą za zdradę, a jego zamęczą na śmierć, przedtem pozbawiając pamięci! Nie pozwolę, by twoja zawszona, kurewska Marynarka, odebrała mi to
dziecko. Chłopak należy do mnie! - Krzyknęłam na koniec i odwróciłam się na pięcie,
nie czekając na odpowiedź. I Garp się nie odezwał. Mogłam się założyć, że oboje
czuliśmy w tamtym momencie nić porozumienia. W milczącej zgodzie oddawał
należne mi prawo do bratanka wiedząc, że nic złego się nie stanie.
- Ralagan, on ma zostać
marynarzem! - Usłyszałam na odchodnym i roześmiałam się wesoło, głośno, zapewne
paraliżując strachem parunastu marynarskich żołnierzy.
- Po moim, kurwa, trupie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz