Dzień był piękny. Niebo
jarzyło się błękitem, lekki wiatr przemykał co jakiś czas między koronami
drzew, porywając dym z ogniska, na którym piekłam obiad. Siedząc na mało
wygodnym, drewnianym krześle, czytałam gazetę i paliłam, oczekując powrotu
szczeniąt. Z samego rana wychodzili się bawić, wracali popołudniu, na obiad,
nierzadko z zaschniętą krwią na kolanach i rękach, a ich ubrania po jednym
takim dniu nadawały się na śmietnik. Oczywista, ich garderoba znacznie się
zwiększyła od mojego przybycia, ale obawiałam się bankructwa, jeśli wymiana
ubrań będzie trwała w takim tempie przez cały rok.
Gazeta informowała o kilku
przekrętach na North Blue w związku z handlem nieruchomościami, o kilku
propozycjach matrymonialnych, kupna lub zamiany mieszkań, a także o
przestępcach poszukiwanych na wszystkich Błękitach. Dalej czytałam o buncie na
pokładzie pirackiego okrętu "Zawiść", którego wynikiem było ujęcie
wartego sto czterdzieści milionów berri kapitana Dagamy i jego stracenie.
Dowiedziałam się też o rebelii na Atlantydzie przeciwko Marynarce, która,
zdaniem redakcji, była absolutnie niewinna, i powieszeniu pięćdziesięciu jej
mieszkańców. Ze złością wrzuciłam papier do ogniska i paliłam przez jakiś czas
w milczeniu, zastanawiając się, co zrobić. Bądź, co bądź, Atlantyda należała do
mnie, straciłam ją kilka lat temu, ale żałoba po bracie odebrała mi zdolność
logicznego myślenia. Zresztą wszystko wyglądało inaczej z perspektywy na Dawn,
moje ostatnie sześć lat jawiło mi się koszmarem, stagnacją do której nie
chciałam się przyznać. Ale należało ujrzeć fakty takimi, jakimi były, a więc
porzuciłam moje terytorium i zawiodłam zaufanie ludzi, którzy wierzyli w moją
obronę. Teoretycznie Marynarka nie powinna nic im zrobić, w końcu została
powołana, by ochraniać cywilów przed piratami. Los jest faktycznie
nieprzewidywalny.
Decyzję podjęłam krótko po
tym, jak ogień spopielił gazetę, i wdrapałam się do domku na drzewie, szukając
po bibelotach mojego ślimakofonu. Numer znałam na pamięć.
- Rayleigh? To ja, durniu.
Ralagan.
- Słyszałem, że cię
porwali żywcem do piekła - brzmiała odpowiedź, a w głębokim, spokojnym głosie
zabrzmiała radość. Uśmiechnęłam się szeroko, jakbym go widziała przed sobą, a
po chwili wybuchnęłam śmiechem, nie wiedząc do końca, co mnie tak rozbawiło.
- Złego diabli nie biorą.
Słuchaj, Ray. Będę miała sprawę i masz to zrobić dobrze.
- Jak ostatni raz tak
mówiłaś, musiałem udawać oficera Marynarki i okraść Wielką Niedźwiedzicę -
przypomniał.
- Nie zawracaj mi głowy
przeszłością, Wielka Matka sama była sobie winna. Nie trzyma się krucyfiksu z
diamentami na wierzchu podczas wizyty mojej skromnej osoby. Zresztą nie o to
chodzi...
- Jesteś kleptomanką.
- Jestem wysoce
wyspecjalizowaną profesjonalistką w dziedzinie spieniężania dóbr innych ludzi.
To się dzisiaj nazywa bycie komornikiem - poprawiłam, a Ray po drugiej stronie
zaczął się głośno śmiać.
- Ral, wymyślanie wymówek
masz we krwi. Przysięgam, nigdy nie pojmowałem u ciebie tej cechy.
- Wielu rzeczy nie
pojmowałeś, Ray - odparłam nostalgicznie, odpowiedziała mi cisza, którą
musiałam jakoś wypełnić.
- Rzeczywiście.
Najbardziej zaś tego, że zupełnie się zatraciłaś - ciął w odpowiedzi, zanim
zdążyłam coś dodać. Wciągnęłam ze świstem powietrze i oparłam się pokusie, by
go nie skląć i nie rzucić słuchawką. Tylko Ray mógł mi pomóc w sprawie z
Atlantydą, był wystarczająco blisko, mnie rejs zająłby około miesiąca, a nie
chciałam zostawiać szczeniąt.
- To czas przeszły
dokonany - próbowałam opanować złość i żal w jednym - teraz potrzebuję twojej
pomocy. Wiesz już o Atlantydzie?
- Wiem, że porzuciłaś ją
pięć lat temu a ostatnio wybuchł tam bunt. Wszyscy domagają się twojego
powrotu, bezskutecznie zresztą - zadrwił, a ja niemal widziałam cyniczny
uśmiech pierwszego oficera załogi Króla i miał szczęście, że dzieliła nas
potężna odległość.
- Skutecznie, skutecznie -
mruknęłam - bo, jak słyszysz i widzisz, zamierzam się tym zająć, tylko
potrzebuję... Reprezentanta. Dość silnego, którego imię budzi respekt w
Marynarce. Pomyślałam o tobie.
- Łaska pańska mnie
nawiedziła, rozumiem. Mam płynąć na Atlantydę, wygonić Marynarkę i obiecać, że
wrócisz, tak? - streścił naszą rozmowę do kilku chłodno wypowiedzianych słów.
- Tak, tylko... Nie wiem,
czy to wystarczy. Bo widzisz, Ray, ja... Jestem na Dawn.
- Powiało cię aż na Wschodni
Błękit? Winszuję. Uwielbiasz tamtejszą wódkę! - Cholerny kpiarz.
- Nie, jestem tutaj, bo
Roger miał syna. Ma. I ja się nim zajmuję - wyznałam cicho.
- Wiem, powiedział mi o
tym, zanim zmarł. Sądziłem, że też wiedziałaś.
- No w sumie... To znaczy
był z tym mały problem... - jąkałam się, a Ray, jak zwykle, wszystkiego się
domyślił.
- Ach, tak, przetrzebiałaś
światowe składy alkoholu w samobójczym tempie i nie można było cię znaleźć,
dlatego niczego nie wiedziałaś. Ralagan... - westchnął, tym razem poważnie, ale
strach przed tym, co miał powiedzieć, napędzał mój umysł i wymagał szybkiej
reakcji.
- Co było, a nie jest, nie
pisze się w rejestr, do diabła. Jestem tutaj i nie mogę się ruszyć,
przynajmniej przez jakiś czas, a dziecka nie będę ciągnęła przez pół świata.
Zwłaszcza, że Sengoku to bałwan, a ja ostatnio nie mam szczęścia, mogłoby się
to źle skończyć. Dlatego proszę o twoją interwencję.
- Wiesz, że zrobię, co
będę mógł - brzmiała krótka odpowiedź, po której między nami zaległa cisza.
Oparłam się plecami o pień drzewa i trzymałam mocno słuchawkę, słuchając
oddechu Raya.
- Rayleigh...
- Ralagan...
- Uważaj na siebie - udało mi się wydusić i przerwałam połączenie. Nie mogłam się
ruszyć, choć wiedziałam, że z mięsa może za chwilę zostać wiór. Stałam, oparta
o szorstką, chłodną korę dębu i oddychałam spazmatycznie, z jakiegoś powodu nie
czując gorących łez na policzkach.
- Kamyk?! Hej, Kamyk!
Jesteśmy!
Otarłam szybko oczy i
drżącymi dłońmi zapaliłam papierosa, po czym wychyliłam się przez niewielkie
okno i zobaczyłam dzieciaki przy ognisku.
- Już idę, poczekajcie!
- Powtarzam po raz
dziesiąty i ostatni: nigdzie nie płyniecie – wyrzekłam, patrząc prosto w ciemne
oczy Ace’a, który stał przede mną w bojowej pozycji ze złością wykrzywiającą mu
twarz. Sabo poddał się przy drugim powtórzeniu, uznając walkę za skończoną, lecz
bardziej chyba dlatego, że przypomniała mu się awantura z piratami Blue Jama
sprzed dwóch lat. Wtedy też przekonywali mnie, że byli dość silni i skończyło
się tak, że Luffy zebrał cięgi. Moje najmłodsze szczenię gorąco kibicowało
Ace’owi, ale po jednym moim spojrzeniu schował się pod swoim kapeluszem i
szeptem zagrzewał brata do walki.
- Nie możesz nam zabronić!
‘Gdyby kiedyś Roger
chciałby się go wyprzeć w zaświatach, nie da rady.’ Pomyślałam.
- Mogę i właśnie to robię.
– Zaczynałam tracić cierpliwość. Mój bratanek od godziny próbował mnie
przekonać, że to był właściwy czas, aby popłynęli ze mną za Czerwoną Linię. Mój
sprzeciw, niewzruszony mimo próśb i gróźb w końcu doprowadził go do desperacji.
Był gotów wywalczyć sobie prawo do miejsca na Banshee. – Nigdzie nie płyniecie.
Wielka Linia to nie miejsce dla dzieci.
- Mamy już po dwanaście
lat. Nauczyłaś nas jak się bić. Umiemy wszystko o statkach! – Argumentował
podniesionym głosem. Wielki Boże w niebiesiach, że też to dziecko nie zdawało
sobie sprawy, iż było jedyną istotą na świecie, której pozwalałam zachowywać
się w ten sposób…
- Nie.
- Kamyk!
- To moje ostatnie słowo.
Rozkaz kapitana jest ostateczny.
- Jak nas nie zabierzesz,
to znowu wpakujemy się w jakieś kłopoty!
- Prawdziwie przerażające
– parsknęłam, ale rzuciłam spojrzenie na Sabo. Moje blondwłose, złote dziecko
westchnęło i poprawiło cylinder na głowie.
- Nie wpakujemy –
zaprzeczył, a Ace posłał mu jadowite spojrzenie.
- Zdrajca – wysyczał.
- Zamknij się już.
Wrzeszczysz od godziny, jakbyś nie wiedział, że skoro Kamyk się uparła, to nie
ma tematu. Ja nadal uważam, że to nie jest właściwy czas…
- Bo jesteś maminsynkiem!
Na dodatek słabym!
Wiele rzeczy moje rozważne
szczenię mogło znieść, ale nie takie oszczerstwa rzucone przez własnego brata.
Metalowe rurki poszły w ruch, Luffy chciał się wmieszać do awantury, ale
powstrzymałam go gestem.
- Odwołaj to, Ace –
warknął Sabo.
Patrzyłam na nich w ciszy,
nie zamierzając szczególnie reagować. Od jakiegoś czasu coraz częściej na
siebie warczeli i zdecydowanie więcej się bili, wykluczając najmłodszego ze
swoich awantur. Obserwowałam to z ciężkim sercem, ale rozumiałam, że było to
nieuniknione – okres buntu musieli przejść prędzej czy później, a że bójki były
jedynym normalnym sposobem na odreagowanie… Z zasady kończyłam to, nim zaczęło
się robić poważnie.
- Nie, chyba że mnie
zmusisz – odszczeknął się Ace, ściskając w rękach rurkę.
- Czemu mi nie pozwalasz
się bić! – zawył Luffy, dopadając mojej spódnicy.
- Zapomniałeś, co było z
Blue Jamem?! – wrzasnął Sabo, najwyraźniej docierając do granic cierpliwości,
które obejmowały tereny co najmniej dziesięć razy większe, niż moje własne.
- Nie zapomniałem, ale nie
będę cały czas siedział jak małe dziecko!
- Ty jesteś dzieckiem,
durniu!
- Ja też jestem dzieckiem,
Kamyś?
- Tak cię spiorę, że
zobaczysz!
- No to chodź!
Rwetes się zrobił
potworny, szczenięta zostały opanowane przez same negatywne uczucia, których
nie aprobowałam tylko dlatego, że skierowali je przeciw sobie nawzajem.
Dodatkowo Luffy wyraźnie chciał brać udział w tej awanturze na dwie fajerki, a
to mogłoby się skończyć różnie, należało więc podjąć pertraktacje na temat
rozejmu.
Zapaliłam papierosa i
przemówiłam donośnie ze swego miejsca w cieniu altany:
- Cisza!
Patrzyli na siebie
gniewnie, z oczu sypały im się iskry, ale nie ważyli się sprzeciwić. Ściskając
mocno rurki zwrócili się w moją stronę, lecz wiedziałam, że wystarczyło słowo,
by bitka wybuchła z całą siłą.
- Powiedziałam, że nie
zabiorę was z sobą i zdania nie zmienię – rzekłam, widząc jak Ace już nabierał
powietrza, by protestować – lecz przychylam się do słów o tym, żeście trochę
podrośli. Nie mniej, jest to niewystarczający progres by nagrodzić go rejsem za
Czerwoną Linię. Zawrzemy więc umowę… - Całej trójce zabłysły oczy. Zbliżyli
się, niepomni awantury sprzed chwili i czekali niemal bez oddechu. – Nie
dostaniecie opiekunki na czas mojej podróży, będziecie mieć wolną rękę, by
udowodnić mi, że potraficie sobie radzić i dbać o Luffy’ego. Jeśli po moim
powrocie okaże się, że nie jesteście do tego zdolni, cała trójka zostanie
uziemiona aż do osiemnastego roku życia.
- A jeśli wszystko będzie
dobrze? – dopytywał Luffy.
- Wówczas, moje szczenię,
zmienię zdanie i zabiorę was na Wielką Linię.
- Dajesz słowo Emeral D.
Ralagan?
- Słowo waszego Kamyka.
Wyruszyłam kilka dni później, w nocy,
zostawiając moje dzieci w hamakach, śpiących snem sprawiedliwych po całym dniu
szaleństw, na które łaskawie pozwalałam. W miarę upływu czasu coraz ciężej było
mi się rozstać z moim przychówkiem, nawet jeśli ten okres rozłąki trwał
miesiąc. Zdawałam sobie też sprawę, że mijało pięć lat od mojego przybycia na
Goa, minęły jak sen, a po kolejnych pięciu moi synowie mieli się przygotowywać
do postawienia żagli i opuszczenia bezpiecznego domu.
Gdzie tylko mogłam
pozostawiałam wyraźne informacje o moich dzieciach – tak na wszelki wypadek,
przekonana, że jest to najlepszy sposób na zapewnienie im bezpieczeństwa.
Wielka Linia i Nowy Świat huczały donośnie, że jednak żyłam, a nawet że miałam
się całkiem dobrze i nie zapomniałam, jak się rachuje kości. Garp dzwonił od
czasu do czasu, żeby sobie powrzeszczeć – jeśli miałam humor po temu,
słuchałam, jeśli nie, a przeważnie go nie miałam, odpowiadałam w tym samym
tonie i groziliśmy sobie nawzajem obdarciem ze skóry. Zjawiał się też co jakiś
czas na Goa z misją nawrócenia na marynarską drogę swego wnuka oraz Ace’a i Sabo,
którzy uciekali na sam dźwięk jego głosu. Co do mnie, nie poświęcałam temu
szczególnej uwagi znając moich chłopców; wybrali swoje życiowe kariery dawno
temu i z serca zamierzałam im błogosławić. I oczywiście, że zrobiłabym to
nawet, gdyby jednak wybrali hańbiące w mych oczach zajęcie służenia w
Marynarce, lecz nie będę łgać samej sobie – miałam lżejsze serce, gdy w miarę
upływu lat ich marzenia nie uległy zmianie.
Wiało ze wschodu, gdy
wchodziłam do portu, w którym czekała Banshee. Poza mną nie było nikogo żywego,
poza moim okrętem w dokach stało tylko kilka stateczków oraz Familia. Weszłam
po trapie i z dziwnym uczuciem ulgi nakazałam podnieść cumy. Przede mną
rozpościerał się mroczny, atłasowy niemal horyzont, w który zanurzyłam się do
wtóru plusku fal. Wyruszałam w morze i niech Bóg mi wybaczy, ale uczyniłam to z
radością.
Po przekroczeniu Czerwonej
Linii dotarło do mnie mnóstwo nowości, między innymi ta, że drogi memu sercu
Shanks został oficjalnie Imperatorem. Nie omieszkałam odwiedzić go z wizytą,
zdobywając po drodze całkiem sporo dusz dla Jonesa. Znalazłam go oczywiście na
Nowym Świecie i zabawiłam z nim oraz jego załogą pełne trzy dni. Ciężko to
odchorowałam, ale zdobyłam kolejne informacje. Wedle wiedzy Shanksa Buggy,
zapamiętany przeze mnie jako awanturujący się dzieciak, pływał gdzieś po
drugiej stronie Czerwonej Linii. Skomentowałam to urażonym prychnięciem.
- Nikt, kto pływał z
Rogerem, nie powinien cofać się na te przeklęte wody! Co za strata czasu!
- A jednak, pozwolę sobie
zauważyć, kapitanowa się tam osiedliła…
- Słuchaj, szczeniaku –
warknęłam, łapiąc go za połę koszuli, pod którą miał muskularny, opalony tors –
ja mam troje synów, których wychowuję wedle swoich zasad. Dla nich jest za
wcześnie, szczególnie dla Luffy’ego, by wyruszyć…
- Luffy!? Ten mały dzieciak
z wioski Fusha? – zapytał Yasopp, odwracając moją uwagę od Shanksa.
- Ano, ten sam –
potwierdziłam, do wtóru radosnego okrzyku załogantów. Shanks patrzył na mnie z uniesionymi
brwiami i szerokim uśmiechem.
- Sądziłem, że to wnuk bohatera
Garpa… - zaczął Beckmen, ale przerwałam mu niecierpliwie.
- Czyim jest wnukiem, to
nie moja sprawa. Usynowiłam go i nie będę słuchać sprzeciwów od bandy
szczeniaków którym wydaje się, że coś wiedzą!
Odpowiedział mi śmiech, a
Lucky postawił przede mną butelkę wódki, jakby na zakończenie swarów. Przyjęłam
łaskawym gestem, bowiem nie miałam w zwyczaju odmawiać alkoholu.
- Czy kapitanowa wie, że
ten mały powiedział dokładnie to, co kapitan Roger? Ale się zdziwiłem! Dlatego
dałem mu kapelusz – powiedział Shanks z nostalgicznym uśmiechem, ale w oczach
miał wciąż te wesołe iskierki, które potrafiły mu zjednać przyjaciół niemal
wszędzie. Och, ta sympatyczna buzia potrafiła topić serca, prawie jak Luffy.
- Wiem, dziecko –
zgodziłam się cichym głosem – słyszę to codziennie od lat. Nie ukrywam, że mam
co do niego wielkie plany. Kto to wie…
- Nie jestem pewny, czy on
będzie chciał spełniać czyjekolwiek plany, poza swoimi. Nie wygląda mi na
takiego, któryby słuchał kogokolwiek – odparował Shanks, śmiejąc się do siebie.
- Och, jest taki uparty! –
Przyznałam z ciężkim westchnieniem. – Przypomina mi ciebie, gdy byłeś młodszy.
Ale ma więcej zapału i o wiele szybciej nauczył się wiązać liny.
- Na swoje
usprawiedliwienie mam to, że gdyby wtedy pan Rayleigh mnie nie popędzał,
przywiązałbym te skrzynie…
- Och, oszczędź mi tego,
Krewetko! Nie wspominam tej historii tylko dlatego, że ośmieszyłoby cię to w
oczach całego świata i dostałbyś figę, a nie tytuł imperatorski!
Drwiłam, oboje bowiem
wiedzieliśmy, że Shanks zawdzięczał sobie i tylko sobie wspomniany tytuł. Od
nikogo by go nie przyjął.
- Swoją drogą, pan
Rayleigh osiedlił się na Archipelagu Bańkowym.
- Co ty powiesz…
- Pokrywa statki,
słyszałem, że nieźle mu idzie, choć Shaky powiedziała, że większość przepija!
Zerknęłam na Shanksa kątem
oka, a dzieciak udawał, że tego nie zauważył. Przebiegłe stworzenie musiało
wypełznąć prosto z czeluści piekieł, jak słowo Emeral D. Ralagan!
- Brzmi, jak on –
mruknęłam, nie pokazując po sobie, że imię obcej kobiety mnie zelektryzowało.
Czyżby ten stary dureń Silver wreszcie ruszył naprzód i zapomniał o wszystkim?
Ależ nie dziwiłam się temu absolutnie! Czas był po temu najwyższy, nie widzieliśmy
się bowiem od czasu egzekucji Rogera.
‘Trzynaście lat. Mój Boże,
całe wieki.’
Jednak gdzieś w środku
poczułam żal, a cichy głos niby memento odzywał się w mojej głowie ‘ty też
zapomniałaś’. Nie, robiłam dużo, by zapomnieć, ale nie zapomniałam.
Zapatrzyłam się na moment
w horyzont, na którym zachodzące słońce malowało ciepłe kolory, niepomna na
rozgardiasz panujący wokół. Byłam jednak całkowicie świadoma spojrzenia ciemnych
oczu Shanksa, siedzącego po mojej lewej stronie.
- Jak kapitanowa to robi…
- mruknął, zwracając moją uwagę.
- Co robię?
- Wypija więcej ode mnie –
rzekł po dłuższej chwili, lecz odniosłam wrażenie, że nie do końca to chciał
powiedzieć. Zabrakło mu kapelusza, pod którym mógłby się ukryć, musiał więc
patrzeć mi prosto w oczy. Rozpoznałam wyraz tego spojrzenia i pokręciłam lekko
głową.
- Witaj wśród
imperatorskiej śmietanki, dzieciaku. Mam nadzieję, że będzie ci dobrze w takim
towarzystwie.
Odpłynęłam w środku nocy,
nie żegnając się z nikim.
Piąta Aleja słynęła z
piwa. Cholera to wie, jakim cudem, ale tamtejsza gorzelnia miała najlepszą wodę
chmielową po tej części oceanu. Oczywista, z takim nakładem musiały też istnieć
środki do rozprowadzania wybornego trunku, wobec tego Piąta Aleja słynęła też z
największej liczby oberż, gospód, pubów i melin w których zbierała się hołota z
całego świata. W jednej z nich postanowiłam się zatrzymać z tego konkretnego
powodu, że ktoś, kogo szukałam, w niej był. Zastałam Silvera przy stole do
Kosy, a jakże! Popijał z piersiówki regularnie, ale nie odrywał wzroku od kart.
Siadłam na wysokim krześle
przy barze i poprosiłam o sławetne piwo i w skupieniu patrzyłam, jak Rayleigh
oszukuje bandę podpitych włóczykijów. To, że nie wiedzieli z kim grali, było
pierwszym powodem do śmiechu. Drugim, że ten ktoś oszwabiał ich tak
bezceremonialnie, aż się prosiło o pomstę do nieba. Po czwartej rundzie banda
straciła wszystkie pieniądze, a Ray alkohol w piersiówce. Zgodnie z moim
obliczeniem wstał i skierował się do baru, wybierając jedyne wolne miejsce obok
mnie.
- Ciekawa pora na tak
lekki trunek - zaczął swobodnie, rzucając barmanowi parę setek berri. -
Proponuję coś mocniejszego i ośmielam się narzucić swoje towarzystwo.
- Nie strugaj durnia,
Silver. - Zdjęłam kapelusz i błysnęłam ciemnymi oczami w blasku świec. Ray
zamarł z głupim wyrazem na twarzy i gapił się na mnie jak baran. - Język ci
odrąbali, kanalio? Będziesz mi się tu zabawiał w alfonsa, czekaj! - zagroziłam
i dopiłam piwo, do wtóru jego śmiechu.
- Ral, co ty tutaj robisz?
Przysięgam, że prędzej spodziewałbym się diabła...
- A skąd wiesz, że go nie
sprowadziłam? - przerwałam, ale udzielił mi się jego nastrój. Widok starego
przyjaciela po tylu latach przywołał wspomnienia, których tak chętnie unikałam.
Roześmiałam się razem z nim i wypiliśmy po kieliszku wódki, pokrywając tym
śmiechem wszystkie słowa, które chcieliśmy z siebie wyrzucić. Przez chwilę
staliśmy w ciszy, głusi na gwar, z pochylonymi głowami, tłumiąc w sobie
prawdziwe uczucia. Domyślałam się, że będzie chciał wylać mi wiadro pomyj na
głowę za wszystko, co mu zrobiłam, wszak milczenie przez niemal trzynaście lat
można było nazwać zbrodnią. Lecz Ray popatrzył na mnie szarymi oczami, w
których czaiła się prawdziwa radość i było to wystarczające, bym poczuła ciężar
winy.
- Nic się nie zmieniłaś.
- A ty zdziadziałeś.
- Przyznaję - roześmiał
się - i wpadłem w nałóg hazardu, przed chwilą prawie przegrałem swój warsztat.
- Przypatrywał mi się uważnie przez chwilę z uśmiechem, a potem gestem nakazał
mi wstać z krzesła. - Cieszy mnie twój widok, ale jako pirat jestem chciwy.
Nikt nie musi wiedzieć, że tu jesteś - mówił, gdy wychodziliśmy z tawerny.
- Powiedz raczej, że się
martwisz, bo jak mnie rozpoznają, to ciebie też - wypaliłam, omijając śpiącego
na progu człowieka.
- Jak ty potrafisz
rozszyfrować człowieka - przyznał ironicznie i usunął się na bok przed pijaną
parą, na którą składał się jakiś obdartus i dziwka w jaskrawej sukni. - Kiedyś
też tak wyglądaliśmy - zrobił uwagę, widząc moje pogardliwe spojrzenie.
- Ty tak wyglądałeś, ja
nigdy - odparłam z godnością. Jakiś czas zajęło nam wydostanie się z plątaniny
ulic, wreszcie jednak dobiliśmy do brzegu Alei i siedliśmy na trawie, tuż nad
niewysokim urwiskiem. Noc była ciepła a ocean był spokojny; fale szumiały
łagodnie, wzmagając w nas uczucie melancholii.
- Co sprowadza cię na
Archipelag? - Ray wyciągnął zza poły płaszcza opróżnioną do połowy butelkę i
podał mi ją. Przechyliłam szkło, poczułam w gardle płynny ogień i splunęłam
pomarańczową śliną.
- Prawdziwe pomyje -
przyznałam, ocierając usta. – Nic konkretnego – skłamałam po chwili – spotkałam
niedawno Shanksa, wspominał, że tu jesteś, więc pomyślałam…
- Że po trzynastu latach
wreszcie zaszczycisz mnie towarzystwem? Bardzoś łaskawa, kapitanowo – zadrwił,
nie pozostawiając złudzeń, że przejrzał mnie i moje powody, a na dodatek nie
miał zamiaru w nie wierzyć. – Znając Shanksa wspomniał ci też o tym co robię. I
z kim.
Wzruszyłam ramionami z
obojętną miną, ale pod spojrzeniem Raya czułam się jak idiotka. Po cóż w ogóle
się zjawiałam? Na co liczyłam? W swojej dumie naprawdę sądziłam, że zawsze będę
dla niego jedyną kobietą na świecie, jakbym miała moc zniewolenia go i odejścia
na tak długi czas. ‘Niech piekło pochłonie Shanksa i jego plotki, którymi
mnie raczył! Niech piekło pochłonie moją bezdenną głupotę! Co teraz, skoro już
się domyślił?! O, Ralagan, gorzała wyprała ci mózg! Zapomniałaś w delirium, że
człowiek, którego masz przed sobą, zawsze czytał z ciebie jak z książki!’
Zaśmiał się cicho
odpalając fajkę, którą wiele lat temu nabył na wyspie Szklanej Forsycji. Ta
była druga, pierwszą mu ukradłam.
- Jak idzie interes? –
zapytałam na odczepnego, zaciągając się papierosem.
- Wspaniale. Powinnaś
zobaczyć mój warsztat, Shaky świetnie sobie radzi z klientami.
- Powinieneś iść do
diabła, razem ze swoją Shaky – warknęłam, a Ray wybuchnął szczerym śmiechem. –
Och, jesteś beznadziejny!
- I dlatego tu
przypłynęłaś? Żeby mnie posłać do diabła? – Pociągnął z butelki, nie odwracając
ode mnie wzroku.
- Tak! Pomyślałam, że
będzie ci milej usłyszeć to ode mnie osobiście.
- Przyznaję, twój widok
rekompensuje mi gorzkie życzenia.
- Coś zrobił w sprawie
Atlantydy?
- Tylko to, o co uniżenie
prosiłaś. Nic więcej, daję słowo. Pofatygował się do mnie sam Garp w licznym
towarzystwie, przez chwilę obawiałem się, że będę musiał uszczuplić siły
Marynarki o całkiem poważną figurę. Szczęśliwie, wycofali się. Chyba mieli w
pamięci Tir Na Nog.
- No, no, Silver, to doprawdy
imponujące – zmrużyłam oczy, wydmuchując dym – że ty byłbyś w stanie iść na wojnę
z Marynarką w moim imieniu.
- Z całym światem, Ralagan
– uściślił, sprawiając, że nie byłam w stanie znaleźć słów. Patrzyliśmy na
siebie w ciszy, słuchając tylko szumu fal, a w oddali światła Alei jarzyły się
pomarańczową łuną.
Patrzył na mnie tak, jak
wtedy, gdy miałam dziewiętnaście lat a mój śmiech brzmiał jak melodia. Jak
wtedy, gdy po raz pierwszy widział mnie nagą i pokazał, że moje ciało w jego
rękach było instrumentem.
Wstał i wyciągnął do mnie
rękę, a potem zaprowadził mnie do najbliższych kwater, gdzie wziął pokój
rzucając recepcjoniście kilkaset berri ani dbając o resztę.
- Sądziłam, że Shaky jest
aktualnie twoją towarzyszką – mruknęłam, gdy zamknął drzwi.
- Jest. Ale ty jesteś
kobietą mojego życia – wyznał cichym głosem, lecz mówił, jakby to była
najzwyczajniejsza rzecz pod słońcem. Zdjął ze mnie płaszcz, odłożył okulary i
gdy znalazłam się w jego ramionach, poczułam, że byłam we właściwym miejscu. A
potem Ray zabrał mnie do czasów, gdy miałam dziewiętnaście lat.
Na Dawn dotarłam nad
ranem, lecz wciąż było ciemno. Wiał chłodny, północny wiatr i kiedy szłam w
stronę domku na drzewie myślałam, że niedługo będzie trzeba znów przenieść się
do miasta na zimowanie. Nieszczególnie lubiłam ten okres – Wysokie Miasto
budziło moją niechęć ze względu na mieszkańców, którzy niemal do złudzenia
przypominali mi Niebiańskie Smoki, a te były przeze mnie pogardzane bardziej
niż Marynarka.
Sprawy osobiste, które nie
dotyczyły moich dzieci zostawiłam za Czerwoną Linią, nawet tamtą noc z Silverem,
po której oboje na chwilę uwierzyliśmy, że wszystko mogło być dobrze. Nie
mogło. Nie miałam odwagi wyznać mu, do czego się zobowiązałam oraz jaką cenę
przyszło mi za to zapłacić. Nie mogłabym znieść zawodu w jego oczach. Wystarczyło
mi to, co się wydarzyło: znów czułam się silna, mogąca podźwignąć świat. Bez
względu na to, co robił, kochał mnie – nie dbałam o nic więcej. Odeszłam nad
ranem, gdy spał, bo rzeczywiście mu się należał odpoczynek. Chichotałam pod
nosem jak podlotek, gdy wracałam do moich synów, mając w pamięci żar z
Archipelagu. W uszach brzmiał mi głos Raya szepczący zaklęcia o miłości i
wiedziałam, że były prawdziwe. Wiedziałam też to, że spotkam go znowu za rok,
podczas kolejnej podróży.
‘Może rzeczywiście mógłby
poznać szczenięta. Wiele by ich nauczył a one z pewnością byłyby zachwycone!
No, Ace mógłby się buntować, ale w końcu by się przyzwyczaił…’ myślałam,
wchodząc po cichu do domku na drzewie.
Wcześniej umknęło mi, że
nadal paliło się światło, mimo późnej pory, a kiedy weszłam, Ace siedział na
beczce, wspierając głowę na rękach. Luffy spał na ziemi, pochrapując cichutko,
a Sabo…
- Ace? Gdzie jest Sabo?
Dlaczego nie śpicie? – zapytałam cicho, tknięta złym przeczuciem. Mój bratanek
nie podniósł głowy, wskazał tylko ręką kartkę leżącą przed nim, na ziemi. – Co to
za wygłupy, dziecko? Czyście rozum potracili? – zapytałam, z irytacją podnosząc
Luffy’ego i położyłam go ostrożnie do hamaku. Nie przebudził się, jedynie
głośniej zachrapał i zwinął się w kłębek.
- Nie ma – usłyszałam, gdy
podnosiłam kartkę papieru.
Ace, Luffy, nic wam się
nie stało w tym pożarze? Martwię się o was, ale wiem że jesteście cali. Niestety
dla waszej dwójki, gdy dostaniecie ten list… Ja będę już na morzu. Sporo rzeczy
się wydarzyło, ale postanowiłem wypłynąć przed wami. Nie mogę zostać na tej
wyspie. Muszę być silniejszy, jeśli chcę zostać piratem. Piraci są najbardziej
wolnymi ludźmi na świecie. Wszyscy powinniśmy nimi zostać! I wtedy znów się
spotkamy! Ocean jest ogromny i wolny! Właśnie, Ace! Czy ty jesteś starszym
bratem, czy ja? To trochę dziwne, że jest dwóch starszych braci i tylko jeden
młodszy, ale więź którą mamy, jest moim największym skarbem. Luffy nadal jest
słaby i wielki z niego maminsynek, ale to nadal nasz młodszy brat. Uważaj na
niego. I powiedz Kamyk, że będę na nią czekał na oceanie. Na pewno mnie spotka,
w końcu jest nasza mamą!
- O, do diabła! –
warknęłam, zgniatając kartkę w ręku. – Kiedy on postawił niby żagle? Odpowiadaj
Ace!
Dwunastolatek wreszcie
podniósł na mnie oczy, wyprane z emocji, zupełnie bez wyrazu, jakby martwe.
Przeraziłam się nie na żarty, lecz najgorsze dopiero nadchodziło.
- Dwa dni temu. Ale nie
wypłynął daleko. Jego łódź zatonęła.
- Co takiego – wyszeptałam
pobielałymi wargami, czując, jak wściekłość rozrywa mi wnętrzności, by zrobić
miejsce dla nowonarodzonej bestii.
- Minął statek jakiegoś
Niebiańskiego Smoka, który tu przypłynął. I go zastrzelili. Jego łódź spłonęła i
poszła na dno. Nic nie mogłem zrobić – rozpłakał się mój syn.
Wszystko, co powiedział,
nawet ten list, choć namacalny, wydawały mi się snem. Jakby to, co się działo,
nie mogło być prawdziwe. Jakbym obserwowała to zza grubej tafli szkła.
- Sabo nie żyje –
usłyszałam i zobaczyłam, jak Ace ukrył ponownie twarz w dłoniach.
Nie. Nieprawda. Moje
złotowłose dziecko z cylindrze żyło. Musiał żyć. Nikt nie ośmieliłby się zabić
syna Imperatorowej. Nikt nie byłby zdolny podnieść ręki na mojego idealnego
Sabo. Przecież jest taki młodziutki, skończył dopiero dwanaście lat, ma przed
sobą przyszłość, o której tyle razy ze mną rozmawiał…
Odbiorę ci coś, czego
utrata doprowadzi cię do szaleństwa.
W oddali zahuczał grzmot.